W piątek Tomek został z tatą, a ja wybrałam się z Piotrusiem do zoo, mój syn okazał się być bardzo dzielny, zaś ja przekonałam się, że jestem naiwną idiotką :-)
Otóż nie wzięłam pod uwagę, że to jednak 1 maja i że zwalą się tam dzikie tłumy. Tzn. oczywiście zakładałam, że będzie tłoczno ale nie aż tak. Kilka słów wyjaśnienia. Przede wszystkim dlaczego nie chciałam brać Tomka. Krakowskie zoo jest bardzo malowniczo usytuowane w Lasku Wolskim i zdecydowanie warto je odwiedzić, lecz niestety dotarcie tam z młodszym (czytaj wózkowymi) potomstwem jest utrudnione. Do zoo prowadzi tylko jedna droga dojazdowa. Można zaparkować po drugiej stronie lasu i połączyć wizytę u zwierzaków z wędrówką przez las i to jest świetny pomysł na spędzenie dnia, nie jest to jednak dobra opcja dla wózka lub czterolatka, raczej dla starszego piechura. To długa trasa i Piotrek byłby wykończony zanim weszlibyśmy. Można dojechać autobusem pod samo zoo i tak właśnie praktykowaliśmy, gdy Piotr był mniejszy i potrzebował w ciągu dnia odpocząć i się zdrzemnąć i zabieraliśmy parasolkę. Droga wije się mocno pod górę, jest wąska i miejscami wyłożona kostką brukową. Z tego względu MPK puszcza na tę trasę jedynie krótkie autobusy i w pewnych odstępach czasowych. Tak mi wytłumaczono, kiedy tam kiedyś dzwoniłam wkurzona z powodu problemów z wejściem do autobusu w drodze powrotnej. Dłuższe autobusy nie wyrobią się na serpentynach, a częściej nie mogą jeździć bo jest kilka miejsc gdzie dwa autobusy po prostu się nie wyminą. OK, zrozumiałam, wydaje mi się to logiczne. Z tego względu zazwyczaj jeździliśmy do centrum i wsiadaliśmy na przystanku początkowym, zajmowałam miejsce dla wózka i jakoś w sezonie gęstniejącym tłumie dojeżdżaliśmy na miejsce. Gorzej było z powrotem bo mnóstwo ludzi usiłuje wsiąść na jednym przystanku, w tym kilka wózków dziecięcych. Dantejskie sceny. Chciałam tego uniknąć, dlatego postanowiłam wypróbować opcję dojazdu samochodem, której wcześniej nie praktykowaliśmy, a to dlatego, że dopiero od niedawna jest możliwość dojazdu pod samo zoo, wcześniej trzeba było zostawić samochód na parkingu oddalonym o ok. kilometr i stamtąd wędrować dość stromo przez las (bardzo męczące z parasolką) albo dojechać busem (z tegoż powodu również nierealne). Ten parking pod samym zoo jest jednak czynny tylko w dni powszednie. To tak tytułem wstępu.
Rzecz jasna wiem, że wycieczka do zoo 1 maja była pomysłem karkołomnym. Zdecydowaliśmy się spontanicznie przygnębieni wizją załamania pogody i katarem Tomka, z powodu którego nie byliśmy pewni czy uda się na sobotę i niedzielę wyjechać na wieś. Czwartek przywitał nas piękną pogodą i stwierdziłam, że skoro kolejne dni mają być zimne i deszczowe i być może spędzimy je w domu to trzeba korzystać z pogody i zapewnić Piotrusiowi jakąś atrakcję. Pojechaliśmy. Masakra. Tak wiem sama sobie jestem winna :-) Najpierw korek by dojechać na parking. Korek z gatunku tych, które stresują mnie najmocniej bo na wąskiej drodze pod górę. Stałam na ręcznym i wiedziałam, że nie mam jak się wycofać bo nie było dość miejsca by zawrócić. Przed parkingiem parkingowi informowali, że jest on pełny (a to naprawdę duży plac) i kierowali w bok. Sądziłam, że na jakiś inny, ale wkrótce przekonałam się, że chodziło im o to by sobie radzić JAKOŚ :-) Wąskie uliczki, niektóre ślepe, po obu stronach auta usiłują wcisnąć się na pobocze, środkiem drogi maszerują ludzie, którym się to udało i idą do zoo, w większości z wózkami. Miałam już dość i prawie i próbowałam namówić Piotrka byśmy jednak pojechali w inne miejsce, ale on był strasznie podekscytowany i bardzo chciał do tego zoo iść, nie mogłam więc zawieść dziecka. Jakoś zaparkowałam, doszliśmy do parkingu, na chama z Piotrkiem na rekach wepchnęłam się do busa, dojechaliśmy a tam..... kilometrowa kolejka do kas. Przedstawiłam synowi opcję. Albo idziemy na spacer do lasu zamiast do zoo, albo wybiera zoo ale musi stać w długiej kolejce. Wybrał kolejkę i dzielnie mi towarzyszył przez 40 minut.
W końcu uffff. Weszliśmy. Milo spędzone 3h. Piotrkowi najbardziej podobały się słonie i pawilon z wężami, gadami i rybami, mi hipopotamy a raczej ich tyłki :-) Później powrót do domu, ogarnięcie się i wyjazd na spotkanie przed chrztem, gdzie jak słusznie przewidywałam Piotrek zmęczony po całym dniu nie wykazywał się cierpliwością, a Tomek popłakiwał. Ksiądz widząc co się dzieje stwierdził, że skoro chrzcimy już drugie dziecko to możemy sobie iść. Szkoda tylko, że ta błyskotliwa myśl nie przyszła mu do głowy wcześniej, wtedy nie marnowalibyśmy czasu i paliwa na dojazd no ale....
Cały piątek spędziliśmy pracując. M z Piotrkiem kosili trawę i karczowali krzaki, ja w miarę możliwości gdy Tomek spał zamiatałam piasek, którym brukarze wysypali nasz nowy chodniczek przed domem. Było słonecznie, ale w drugiej połowie dnia powietrze zrobiło się lodowate.
Na weekend wybraliśmy się do mojej rodziny na wieś, bo katar Tomka nie pogarszał się. Weekend bardzo miło spędzony mimo żałoby domowników po śmierci wujka. Widać było, że Wojtek i Iwonka bardzo potrzebowali obecności gości, którzy wprowadziliby trochę radosnej atmosfery, potrzebowali pogadać wieczorem przy winie, pośmiać się. Nawet ciocia się śmiała, choć to uśmiech przez łzy. Było gwarnie i dzieciasto, bo na długi weekend przyjechała również Stasia, żona mojego kuzynka z 5-letnim Gniewkiem i 2.5-letnim Ziemkiem. Piotrek i Gniewko przez dwa dni bawili się razem i w zasadzie oprócz wieczoru i poranku jednego dziecka nie miałam. Bawili się świetnie mimo wstrętnej pogody i deszczu w sobotę, która uniemożliwiła im wyjście na podwórko. Jedynie wieczorem przeżyliśmy mały armagedon, bo jednak położenie spać czwórki dzieci, które kładą się o różnych porach w dwóch pokojach jest trudne. Tomek o 19 był już bardzo marudny i śpiący, niestety co udało mu się przysnąć to hałasy wytrącały go z równowagi. Dom jest bardzo akustyczny. Wyciszaliśmy go z M na zmianę przez 2 godziny aż usnął koło 21. O tej porze Piotrek już się słaniał i bredził, ale Gniewko i Ziemko kłada się po 23 i byli jeszcze na chodzie. Piotrek wiec absolutnie nie chciał iść spać tylko bawić się z nimi choćby ryjąc nosem po podłodze. W normalnych warunkach umiem sobie poradzić z tego typu zmęczeniem połączonym z podekscytowanie. Po prostu wzięłabym delikwenta na ręce i zaniosła do jego pokoju nie zważając na krzyki i płacze, bo w tym stanie on nie koduje żadnego przekonywania. Zasnąłby ale jego głośne protesty na 100% obudziłyby Tomka, z którym spał w jednym łóżku ze względu na problemy lokalowe. Musieliśmy czekać aż po prostu padnie ze zmęczenia oglądając bajkę lub na podłodze, a w międzyczasie znosić kłótnie, bo Ziemek podbierał mu samochody zaś zmęczonego Piotrka bardzo to irytowało. Rano zaś obudził się o 5.30 i zadysponował, że chce iść na pole (było lodowato zimno). Obudził Tomka, po czym poszedł spać z powrotem, a my przez półtorej godziny zabawialiśmy młodszego brata by ten starszego nie obudził. Nie mieliśmy gdzie z nim iść poza pokój, w którym spaliśmy bo wszędzie ktoś spał, nawet w kuchni.
Tutaj Piotruś dyskutuje z prababcią Antoniną.
Pierwsze próby samodzielnego picia z butelki.
Można było posiedzieć na piecu
Apetyty dopisywały
Tomek przechodził z rąk do rąk
Lidlowskie klocki wciągnęły wieczorem starszyznę
Szaleństwo
Trzech miłośników motoryzacji
Prababcia wozi w wózeczku najmłodszego prawnuka (uprzedzam pytania - Tomek używa na codzień zwykłej spacerówki, wiem, że na parasolkę jest za wcześnie, ale jechalismy w trzy dorosłe osoby + dwójka dzieci i gdybyśmy zapakowali do auta nasza spacerówkę to kiepsko byłoby z miejscem na bagaże).