Quantcast
Channel: miszmasz mój prywatny
Viewing all 352 articles
Browse latest View live

weekendowo

$
0
0
Wychodzimy na prostą :-) Piotrek już zdrowy, mnie noga już prawie nie boli tylko pogoda się pochrzaniła.
Relacja z ostatnich dni.
W czwartek Piotrek już był po antybiotyku i w dobrej formie. Skorzystałam z tego, że przyjechała do nas na dwa dni moja mama i kiedy wróciłam z Tomkiem ze szczepienia zabrałam go na obiecaną wymianę opon. Piotr zachwycony, ja mniej bo okazało się, że moje letnie opony miały już 10 lat i musiałam na cito kupić nowe - kilkaset zł w plecy :-/

W piętek pogoda była przepiękna, zatem korzystaliśmy ile się da.
Sobota przywitała nas poziomym deszczem ze śniegiem i gradem walącym w okna. Tata pojechał z dziadkiem do sklepów doradzać mu w temacie kupna ekwipunku na kwietniową wyprawę do Chin a my najpierw urzędowaliśmy w domu
a po południu sąsiedzi zaprosili nas na pyszne zapiekanki. Choć mieszkamy 5 minut drogi od siebie i widzimy nawzajem nasze domu nie spotykaliśmy się od stycznia - najpierw u nich panowała zaraza, a potem u nas czarna seria. Wiktor nie widział Tomka długo i był oczarowany tym, że młody jest już kontaktowy, że reaguje na jego zaczepki i cały wieczór przesiedział przy jego macie kompletnie ignorując Piotrka. Ten jednak nie był tym specjalnie zmartwiony, bo miał do swojej dyspozycji całą kolekcję jego autek i zadowolony bawił się w jego pokoju.
Tomiś z ciocią
Oto dzieło naszego sąsiada. Robi wrażenie prawda?
W niedzielę pogoda niestety również nas nie rozpieszczała. Tomek został w domu z tatą, a ja z Piotrusiem wybraliśmy się do Muzeum Inżynierii Miejskiej "oglądać stare samochody" i nie tylko. Dlaczego bez Tomka? Bo bywamy tam często i wiem, że nie jest to miejsce przyjazne rodzicom z młodszym przychówkiem w wózkach. Mało miejsca, trudno manewrować wózkiem między eksponatami na wystawie o kole i ani kawałka krzesła, na którym można by przysiąść i na przykład nakarmić malucha, o przewijaku w toalecie lub chociażby miejscu gdzie można by wjechać wózkiem i zmienić pieluszkę w wózku z dala od ciekawskich oczu nie wspomnę. Spędziliśmy ze starszym synem trochę czasu sam na sam. Dla zainteresowanych - zamiast wystawy o gazownictwie otworzono ekspozycję o elektryczności i promieniowaniu. Nareszcie coś nowego. Piotrek jeszcze trochę za mały, ale podobały mu się kule z wyładowaniami elektrycznymi, tworzenie piorunów po ich dotknięciu i model żarówki.







jak rósł nasz dom (uwaga dużo zdjęć)

$
0
0
Nasz dom. Temat, którym żyliśmy przez kilka lat. Oprócz naszych dzieci dzieło życia mojego męża. Mogę na niego narzekać i psioczyć, ale jedno muszę przyznać. kiedy czegoś bardzo chce oddaje się całym sercem. Tyle ile on się przy tej budowie fizycznie napracował to mu spokojnie wystarczy za kilka lat regularnej siłowni. Mój ogromny mówiąc młodzieżowo szacun. Ja też się do tej budowy trochę przyłożyłam :-) O naszych przejściach wspominałam TU.
Tak działka prezentowała się w czerwcu 2007 roku. Na górze widać mała półkę - pozostałości po próbach przygotowania jej do zabudowy przez poprzedniego właściciela. Cała zarośnięta była trawami, ostami, przeróżnymi krzakami. Mój mąż z teściem centymetr po centymetrze ją po prostu gołymi rękami wykarczowali.

 Nasz przyszły wjazd do garażu
W czerwcu 2007 powstał projekt i złożyliśmy wniosek o pozwolenie na budowę, ponieważ na tym terenie był plan zagospodarowania przestrzennego. Niestety w międzyczasie został on uchylony, a my musieliśmy w związku z tym składać wniosek o WZ czyli cofnęliśmy się o krok w papierologii. W końcu 2 lata później w marcu 2009 roku ruszyła budowa :-)


 Kwiecień 2009


 Maj 2009 - dużo, bardzo dużo prętów zbrojeniowych. Dom jest wbity w skarpę i fundamenty oraz pierwszy poziom musiały być naprawdę porządnie uzbrojone. W tym czasie m.in. zmuszeni zostaliśmy zmienić ekipę, a nowa śmiała się, że na takim uzbrojeniu to samolot wyląduje. Do dzisiaj kompasy nam w domu wariują z powodu dużej ilości pionowych prętów w ścianach :-)

 Lipiec 2009 - więźba.
 Październik 2009 - Piotruś już w brzuchu, a my zamykamy pierwszy rok budowy ze stanem surowym zamkniętym.

 Rok 2010 - wykończeniówka. Kiedy buduje się dom to na początku prace posuwają się szybko, a afekty są spektakularne. Nie było ściany - jest ściana. To nastraja optymistycznie. Potem zaczyna się żmudna dłubanina z tynkami, rurami, która zdaje się nie mieć końca. Fotki zrobione w czerwcu 2010, miesiąc po narodzinach Piotrka.




 Sierpień 2010 - dom ocieplony wełna mineralną i tynki zewnętrzne. W tym czasie również włamanie i kradzież resztek wełny mineralnej. Od tego czasu aż do końca budowy codziennie ktoś w domu spał mimo braku wody i ogrzewania, nawet w największe mrozy. Mój mąż na zmianę z teściem. M po pracy przyjeżdżał do domu, chwile odpoczywał, kapał się, jadł kolację, robiłam mu kanapki na śniadanie i jechał spać na budowę. Na szczęście było to niedaleko od naszego ówczesnego mieszkania.

 Prowizoryczna sypialnia.
 Wrzesień 2010 - dom zyskał kolorki.
 Rok 2011. W lutym dowiedzieliśmy się, że do lipca musimy się wyprowadzić z wynajmowanego mieszkania (potem wynegocjowaliśmy wrzesień). Stanęliśmy przed perspektywą powrotu do kawalerki lub mieszkania kątem u rodziców. Postanowiliśmy na gwałt wykończyć dom od środka tak by można było się tam z dzieckiem wprowadzić.
Lipiec 2011 - 3 tygodnie mojego malowania wszystkich ścian kilkoma warstwami i bejcowania drewnianego sufitu po 9-10 godzin dziennie non stop. Nigdy w życiu nie byłam tak wykończona. Wielkie podziękowania dla babć, które zajmowały się w tym czasie Piotrusiem. Inaczej nie dalibyśmy rady.


 Sierpień 2011 - rusza budowa garażu u stóp działki. Niecałe 2 miesiące przed planowana przeprowadzką u stóp schodów zieje wielka dziura. Oczywiście robiliśmy ekspertyzy geologiczne i było to dobrze przygotowane, ale jednak mnóstwo nerwów czy skarpa wytrzyma, czy dom się nie osunie. Czemu w takiej kolejności? Pozwolenie na budowę dostaliśmy tylko na dom. Z garażem były problemy ze względu na zbyt duże zagęszczenie zabudowy na działce. Postanowiliśmy zaryzykować i na szczęście w końcu urzędnik zorientował się, że garażu-ziemianki nie wlicza się do gęstości zabudowy. Po prawej jest gło, piękny stary głóg, który staralismy się za wszelką cenę oszczędzić podczas budowy. Projekt garażu i wjazdu był tak przygotowany, by nie było konieczne jego wycięcie. Staraliśmy się bardzo, ale niestety podczas budowy garażu kilka wielkich kamieni uszkdziło jego pień. Odratowaliśmy go maściami z antybiotykami i teraz pięknie nam kwitnie na wiosnę.

 Wrzesień 2011
4 października 2011, dokładnie w urodziny mojego męża wprowadziliśmy się do domu we trójkę. Na stałe.
Od tego czasu wiele się zmieniło. Przybyło trochę mebli i lamp. Flizy i drzwi wewnętrzne w piwnicy i w końcu, w końcu w czerwcu zeszłego roku długo wyczekiwane balustrady na tarasie i balkonie, dzięki czemu możemy z nich korzystać (wcześniej ze względu na dziecko były zamknięte, a klamki wyjęte). Tak wygląda dzisiaj.

Czasem myślę, że byliśmy szaleni i że nie było to warte tych wszystkich nerwów i tej ciężkiej pracy. Ale tylko czasem :-)
Niemniej jednak nie ma zamiaru żadnych więcej domów w życiu budować, a jeśli już to zlecę to jakiemuś nadzorcy.




wózkowy wyjec

$
0
0
Coraz częściej widzę jak moje dzieci różnią się od siebie. Tomek jest dużo mniej elastyczny od Piotrka. Piotruś spał wszędzie i jadł wszędzie. Wiadomo wkurzał się w wózku, ale z umiarem.W cieplejsze dni można było z nim wyjść na cały dzień i zaplanować posiłki i spanie w plenerze lub w wózku. Być może była to kwestia przyzwyczajenia od małego. Starszak to majowy chłopak, więc od urodzenia kilka godzin dziennie lub nawet cale dnie spędzał na spacerach. Gondola była jego drugim domem. Był przyzwyczajony do posiłków na ławeczce i bodźców innych niż w domu. Tomek zupełnie inaczej. Urodził się w październiku. Trochę pochodziłam z nim na spacery,a potem zapalenie płuc,szpital rekonwalescencja, która zbiegła się w czasie z nadejściem mrozów. Różne nasze zawirowania, operacja Piotrka i w efekcie większość zimy spędził odwożąc lub przywożąc brata z przedszkola i werandując się na tarasie. Jeździł na spacery w wózku, ale dużo mniej niż starszy brat w jego wieku i krócej - wiadomo, mróz, zimno, nie da się zmienić pieluszki na polu itd. Do tego naprawdę na zimnie nie miałam siły dwa razy dziennie jeździć z nim na spacer, wyładowywać wózka z auta, montować gondoli, wyciągać go z fotelika, potem składać wózek, ładować go do fotelika. Wychodziliśmy więc zwykle raz dziennie i między posiłkami. W efekcie nie jest to dla niego czymś oczywistym.
Kiedy tylko Piotrek wrócił do przedszkola po chorobie a kostka przestała mnie bolec zaczęłam uskuteczniać plan, o którym marzyłam całą zimę. Tomiś do wózeczka, mleko, obiadek, deserek do kosza i wio na długi spacer. Tak jak z Piotrusiem. Cieszyłam się jak dziecko a tu zonk. Mój młodszy syn ma charakterek i własne zdanie i albo nie lubi wózka (nosidła zresztą też nie), albo potrzebuje czasu by się przyzwyczaić do nowej rutyny. W domu to anioł. W wózku się hmmmm drze. Płacze bo trudno mu się wyciszyć na drzemkę, a gdy już zaśnie śpi czujnie. Jako maleństwo w gondolce spal twardo, teraz w spacerówce więcej widzi i słyszy i przede wszystkim jest starszy.Obserwuje, analizuje. Kiedy poszłam z chłopcami na plac zabaw to nie bardzo mogłam Piotrkowi towarzyszyć. Tomek rozbudzał się co chwile i marudził, musiałam jeździć naokoło placu mając oko na Piotrka. Wzięcie na ręce nie pomagało bo był senny i tylko go to wkurzało. Ogólnie wózek musi być no stop w ruchu. Zupka -  protest. Butlę wypije, owoce zje, ale wpada w histerię przy każdej próbie podania mu zupki, nawet gdy jest na to pora i dostaje ulubione smaki. Zaciska momentalnie oczy i zaczyna płakać tak, że trudno mi go ukoić. Czasem po prostu wkładam go z powrotem do wózka jeżdzę i czekam aż się wyryczy bo nic nie pomaga ani mleko ani przytulanie ani smok. Nic.
Martwi mnie to. Mam nadzieje, że to przejściowe, a nie taki styl. Mój szwagranek taki był. Grażynka nie mogła ani na chwile przysiąść, często jedną ręką pchała wózek a na drugiej trzymała ryczącego  Antka. Bardzo jej wtedy współczułam i w duchu cieszyłam się, że Piotrek do czasu buntu dwulatka był naprawdę idealny pod tym względem. Bardzo elastyczny. Teraz mam to samo co ona :-/
Wiecie to nawet nie chodzi o mnie. Jestem dorosła i choć marze o długich spacerach to wiem, że dzieci rosną i taki stan nie będzie trwał wiecznie. Rok mogę się dostosować. Chodzi mi przede wszystkim o Piotrka. On uwielbia weekendowe wyprawy na cały dzień. A nawet głupi spacer na rower u nas trwa 4-5 godzin kiedy jest pogoda. Zanim ubierzemy się, zapakujemy do auta, dojedziemy do parku, wypakujemy wózek, rower i dotrzemy na miejsce mija trochę czasu.  Wychodzi na to że po ok.godzinie musielibyśmy zbierać się w drogę powrotną do auta bo Tomek ma zjeść zupę w domu. Kompletnie bez sensu. Nie zrobię tego Piotrusiowi. Za chwilę wracam do pracy.W tygodniu przedszkole i tamtejszy plac zabaw oraz spacery po osiedlu. Należy mu się w weekend coś ciekawszego a nie siedzenie przed domem lub spacer wokół stawu bo tylko to mamy w zasięgu bez auta. On chce do dzieci, nie chce bawić się sam, chce coś ciekawszego niż na codzień!  Mam nadzieję, że Tomek przyzwyczai się do towarzyszenia nam i zacznie jeść obiady w plenerze. Czekam aż zacznie siedzieć. Może posadzony na kocyku będzie bardziej chętny, ale to jeszcze ze 2-3 miesiące jak sadzę.Jeżeli będzie bardzo protestował  to kiszka. Mój mąż większość sobót ma zajętych pracą. W soboty pozostałby nam trawnik przed domem lub króciutki wypad. A w niedzielę jedno z nas musiałoby pewnie zostać z Tomkiem lub iść z nim na krótki spacer by drugie mogło zabrać Piotrka na wycieczkę, bo słuchać cały dzień darcia nikt nie ma ochoty.
Na razie próbuję Tomka przyzwyczajać. Mam miesiąc do powrotu do pracy i liczę, że Piotruś będzie chodził do przedszkola bym miała te kilka godzin dziennie sam na sam z Tomkiem. Na razie trudno. Obiad je rano, przed wyjściem. Z dwojga złego lepiej by zjadł go rano niż późnym popołudniem. Wychodzimy około 10.00, jedziemy w jakieś miejsce spacerowe i wędrujemy do ok. 15, wracając odbieramy Piotrka z przedszkola. Mam nadzieję, że Tomek da się przekonać, iż świat zewnętrzny jest ciekawszy niż dom.

Telefon zawsze dzwoni nie w porę a internet to must have

$
0
0
Od dawna, a zwłaszcza odkąd zostałam podwójną mamą jestem prześladowana przez otoczenie za to, że rzekomo nie odbieram telefonów za to smsuję, googluję, bloguje i facebookuję :-) Jak to może być?
Są to podłe oszczerstwa bo telefonu owszem często nie odbieram, ale zawsze oddzwaniam. Czasem kilka sekund po rozłączeniu się dzwoniącego, czasem kilka minut po, czasem kilkanaście ale oddzwaniam. A nie odbieram z tego prostego powodu, że mój telefon ma jakąś fabryczną wadę, która polega na tym, że w 80% przypadków dzwoni wtedy gdy odebrać go nie mogę! Nie noszę go przypiętego na pasku ze sobą, a dom mam duży trzypoziomowy i noszenie go ze sobą za każdym razem gdy się po nim przemieszczam jest niemożliwe. Dziwnym trafem zwykle gdy słyszę charakterystyczna melodyjkę to:

akurat prowadzę samochód - mam żelazną zasadę, ze wtedy nie odbieram NIGDY, nawet na słuchawkach. Wiem, że nie jestem rewelacyjnym kierowcą i staram się nie rozpraszać uwagi
akurat jestem w drodze z garażu do domu dźwigając pod górę fotelik z Tomkiem i zaganiając przed sobą Piotrka
akurat zaniosłam Tomka w foteliku do domu i pędzę z powrotem na dół do garażu by przynieść z samochodu zakupy czy resztę bagaży
akurat jestem w innym pomieszczeniu i nie zdążę dobiec
akurat jestem na spacerze i pcham wózek oraz dźwigam stertę innych rzeczy
akurat jestem poza domem i jest potwornie zimno i na samą myśl o zdjęciu rękawiczki by odebrać telefon robi mi się słabo (ach ten nowoczesny ekran dotykowy), więc wychodzę z założenia, że oddzwonię gdy dojdę do samochodu i się rozgrzeję
akurat zmieniam Tomkowi pieluszkę
akurat karmię Tomka zupką (bo gdy pije mleko jedna rękę mam wolną)
akurat pomagam Piotrkowi umyć się po malowaniu farbami i ogarniamy bajzel na stoliku
akurat stoję przy kasie z dziećmi i płacę za zakupy
akurat wróciłam z Tomkiem do domu po odwiezieniu Piotrka do przedszkola i wiem, że jeszcze 15 minut podrzemie, więc w tym czasie ekspresowo ogarniam dom i bardzo mi tego czasu szkoda
itede itepe
Jeśli ktoś ma pecha dzwonić z numeru prywatnego to ma pecha.
Znajomi i rodzina już wiedzą, że nie ma sensu dzwonić kilkakrotnie, bo zawsze oddzwonię, a jeśli jeszcze nie oddzwoniłam to znaczy, ze albo faktycznie ogarniam jakiś mega zamęt, albo śpię i nie słyszę telefonu i tak (czasem się zdarza).Długo trwało zanim nauczyłam tego moja mamę, która miała zwyczaj dzwonić kilka razy w odstępach wręcz minutowych, a mnie krew zalewała.
Pomiędzy 18.30 a 21.30 zazwyczaj telefon wyciszam w ogóle, bo to jest czas dla dzieci - kąpiele, czytanie przed snem, karmienie usypianie.
Internet i smsy to co innego. To robię w tzw międzyczasie. Kiedy jem, siedzę na podłodze i bawię się z dziećmi, według moich możliwości. Komunikacja ze światem w międzyczasie to mój główny kontakt z otoczeniem i nie wiem co bym zrobiła bez internetu. Serio.Z moją szwagierką praktycznie nie rozmawiamy przez telefon. Nie ma to sensu. Zawsze którejś z nas będzie w tle wyło lub marudziło któreś dziecko, a wieczorem nie mamy już siły. Piszemy do siebie dłuuuugie smsy usypiając maluchy. Ze znajomymi bezdzietnymi tak samo - w dzień pracują wiec nie mają czasu, wieczorem ja nie  mogę rozmawiać bo kąpie, czytam bajki, karmię , usypiam, a kiedy skończę już jest za późno.
Internet to moje okno na świat.


wypalanie traw

$
0
0
Wczoraj kolejny raz wzywaliśmy straż pożarną z powodu wypalania traw. Taka wiosenna tradycja tam gdzie mieszkamy. Naprzeciwko mamy staw rybny, który zalewany jest dopiero w czerwcu. Naokoło dużo suchych traw, a za stawem las. Co chwilę ktoś coś wypala, a ogień wymyka się spod kontroli. Dosłownie co drugi dzień. Dobrze, że za domem na górce mamy sąsiadów i obok też. Pilnować musimy tylko jednej strony. Po ciemku wygląda to widowiskowo, wręcz bajecznie, ale przyprawia mnie o dreszcz przerażenia. Piotrek zawsze stoi przy drzwiach na taras z nosem przy szybie i podziwia strażaków, którzy czasem parkuję dosłownie naprzeciwko naszego domu. Boimy się też o przepompownię ścieków, która jest po drugiej stronie ulicy. Gdyby ogień ją uszkodził my mielibyśmy problem z nieczystościami. Naprawdę nie wiem co ludzie mają w głowach!

wilczy głód

$
0
0
Mam wrażenie, że mój starszy syn od operacji migdałków żyje po to by jeść. Bardzo mnie to cieszy. Przez kilka miesięcy miał bardzo kiepski apetyt i strasznie wychudł. Spodnie regulowane gumkami w pasie zapięte na ostatnie dziurki, a i tak na nim wiszą. Skóra i kości, blady, a do tego cienie pod oczami. Teraz nadrabia - i to jak nadrabia! Z początku nie nadążałam z dostarczaniem głodomorowi pożywienia, ponieważ z przyzwyczajenia przygotowywałam mu niewielkie porcje, takie jakie zjadał przed zabiegiem. A on domagał się drugiej, trzeciej i czwartej repety. Wsuwa jak odkurzacz. W domu je naprawdę ogromne śniadanie, w przedszkolu prosi o dokładki czym wprawia w zachwyt panią Kasię ze stołówki, która bardzo go lubi i martwiła się, że zmizerniał. Parę tygodni temu musiałam zachęcać go do zjedzenia choć odrobiny obiadu. Teraz sam waruje przy kuchence niecierpliwiąc się kiedy będzie gotowy. Nie chciał jeść kolacji - teraz jak najbardziej, bardzo chętnie i to kolację w stylu dużego talerza jajecznicy z pomidorami. Na spacery muszę zabierać cały plecak prowiantu. bo nawet jeśli wyjdziemy tuż po posiłku to mam gwarancję, że po przyjeździe na miejsce Piotrek od razu poprosi o coś do jedzenia. Niedawno na placu zabaw opędzlował całą wielką bagietkę z sałatą, salami i papryką, którą zabrałam z myślą, że zjemy ja na spółkę. Jeszcze niedawno na spacery nie brałam nic, bo o nic nie prosił, ewentualnie jakiegoś obwarzanka. Wieczorem planuje, co zje na śniadanie. Niech je na zdrowie i nabiera sił :-)

weekend rowerowy i towarzyski

$
0
0
Pękam z dumy. Pękam pękam pękam :-) W niedzielę mój syn nauczył się pedałować :-) Przez dwa sezony jeździł na rowerku biegowym i świetnie sobie radził.W zeszłym roku zastanawialiśmy się czy nie zacząć oswajać go z pedałami, ale tak jakby nie było ku temu sprzyjającego klimatu. Mój mąż późno wracał, często wyjeżdżał, a ja w ciąży kiepsko się czułam i nie byłam w stanie go asekurować. Odpuściliśmy. W tym roku było kilku prób i za każdym razem Piotrek kategorycznie odmawiał pedałowania. Siedział na rowerze i tyle, żądał by go pchać albo schodził z rowerka i go prowadził. Przyznam, że byłam bardzo zdziwiona i zaniepokojona, bo było to zachowanie zupełnie nie w jego stylu. Rowerek biegowy zaakceptował entuzjastycznie i w wieku dwóch lat jeździł jak zawodowiec, podobnie hulajnogi u znajomych i generalnie wszelkie pojazdy. A tu nie i nie. Zaczęłam się obawiać, czy ten drugi sezon na laufradzie nie był błędem, że może przegapiliśmy odpowiedni moment. W niedzielę korzystając z faktu obecności męża w domu w ciągu dnia wyruszyliśmy do parku na spacer sam na sam. Z rowerkiem. I niespodzianka - zanim doszliśmy od samochodu do bramy parku Piotrek już umiał jeździć. Ot tak. Wracał sam, a na drugim spacerze wieczorem potrafił już sam ruszać i radził sobie nawet z jazdą po nierównej nawierzchni. Dumna jestem jak nie wiem. Kolejna umiejętność, którą opanował szybko i z zaskoczenia, jak to on. Szkoda, że tylko w niedziele i to nie wszystkie jest szansa na spacer z dwójką rodziców lub z jednym bez brata, wtedy bym odkręciła boczne kółka, wyjęła kij , poasekurowała go na początku i myślę, że za miesiąc jeździłby sam. Niestety zwykle mam ze sobą wózek i nie jestem w stanie jedną ręka go pchać a drugą asekurować młodego, Tomek zaś włącza syrenę gdy tylko wózek stanie. No trudno. Na razie będą te boczne kółka. Szkoda, że nie można u nas jeździć przed domem....
Oto mój dzielny cyklista. Czas na nowy kask, a kiedy trochę urośnie nowy większy rower (bo to jest taki treningowy używany od znajomej teściowej, mocno porysowany i zardzewiały).
Tak jeździliśmy

W nagrodę za ten wyczyn było ciacho i lody w parku - upał jak nie wiem, a dzieciaki tradycyjnie w zimowych ciuchach ;-)))) Matki patrzyły na nas jak na wariatów, przyzwyczaiłam się.

Sobota zaś upłynęła pod hasłem prac ogrodowych i wizyty przyszłej chrzestnej Tomka. Powolutku obsadzamy naszą skarpę. Trawnik tej wiosny jeszcze nie ruszony, bo rozpoczęły się prace przy kostce brukowej i znaczna jego część jest rozkopana, a po pozostałej robotnicy jeżdżą taczkami. Mam nadzieję, że do miesiąca skończą. Tradycyjnie nic nie może iść jak po maśle. Pozwolenie na wjazd, które miało być bezterminowe niestety wymaga odnowienia, a to trwa, nie wiemy więc na kiedy wnioskować do dróg o pozwolenie na zajęcie pasa drogowego przez koparkę, która ma skopać podjazd pod garaż. W każdym razie na razie sadzimy na skarpie, a raczej sadzi mąż i babcie. Ja nie przepadam za takim grzebaniem się w ziemi, a moja mama bardzo, brakuje jej tego w bloku na szóstym piętrze, więc chętnie wyżywa się u nas. Zresztą przy Tomku jeśli nie śpi w domu niewiele da się zrobić. W stojącym wózku będzie płakał, jeśli uśnie to na chwilę, na kocyku nie siądzie bo nie siedzi jeszcze. Na razie wychodzenie z nim przed dom polega na trzymaniu go na rękach, w nosidle (krótko) lub jeżdżeniu w kółko wózkiem.
Tutaj Tomek z moja kuzynką, a przyszłą chrzestna. Ewa kocha dzieci i ma z nimi świetny kontakt. Myślę, że to dużo lepszy wybór niż chrzestna Piotrka, o której wspominałam TU. Tomiś ciocię już pokochał
A tutaj Tomek wcina kaszę jęczmienna z naszego obiadu. Wspominałam, że Młody nie przepada za kaszką kukurydziana ani Sinlakiem, a ma zalecone spożywanie kaszy ze względu na zbyt wolne przybywanie na wadze. Okazuje się, że jęczmienna i pęczak smakują mu bardzo, niech je. W kolejce jaglana.
Wieczorem Tomek nie chciał zasnąć, więc i "imprezował" z nami
Jeszcze odnośnie chrzestnej Piotrka. Jakiś czas temu ją zaprosiłam. Pytała czy lepszy jest dla nas weekend czy dzień tygodnia. Odpowiedziałam, że weekend. Ona by po pracy mogła przyjechać najwcześniej ok. 17.30, a my ostatnio nawet o 18.30 zaczynamy oblucje, bo Piotrek jest zmęczony po przedszkolu, a Tomek chyba przestawia się na jedną drzemkę dziennie i wcześniejsze kładzenie się spać. W niedzielę rano zadzwoniła czy może przyjechać. Piotruś się ucieszył. Umówiłyśmy się na 15, po spacerze. Piotrek niechętnie zbierał się z parku podekscytowany nową umiejętnością, ale na 15 dojechaliśmy. Po drodze sygnał smsa. W garażu przeczytałam, że jednak nie przyjedzie bo ma niestrawność albo wirusa i ble ble ble. Piotrek strasznie płakał rozczarowany. Ja byłam wściekła, bo mogliśmy spędzić w parku nawet cały dzień zamiast wracać bez sensu w środku dnia. Nie wierzę w tego wirusa. Zbyt nagle i zbyt piękna pogoda była. Założę się, że jej facet pierwotnie miał nie mieć dla niej czasu w tę niedzielę dlatego postanowiła do nas przyjechać, a potem zmieniły im się plany. Przykro mi.

jak podwójne macierzyństwo nauczyło mnie dbania o siebie i zdrowego egoizmu

$
0
0
Dokładnie tak.
Kiedy na świecie był tylko Piotruś nasz dzień był podporządkowany jego potrzebom. Bardzo często w biegu nie dojadałam, dom wyglądał jakby przeszedł tajfun, nie starczało mi czasu nawet nie na ułożenie włosów czy makijaż ale zwykłą toaletę. Kiedy tylko kwęknął biegłam do niego nie zwracając uwagi na siebie. Wpadałam we frustrację, że nie jestem w stanie jednocześnie wnieść wózka na górę i zająć się dzieckiem i że dziecko przez 2-3 minuty płacze w łóżeczku zanim tego nie zrobię. Ani to było mądre, ani potrzebne. Teraz praktykuję zdrowy egoizm.
Oczywiście nie zostawiam malucha płaczącego, przestraszonego potrzebującego mamy, ale nie mam wyrzutów sumienia , że pobuczy i pomarudzi trochę z nudów na macie widząc mnie cały czas podczas gdy ja kończę posiłek. Po prostu jem. Należy mi się możliwość spożycia zupy na siedząco w spokoju i nie łykając łapczywie.Nie rzucam jedzenia w połowie, nie biorę malca na ręce i nie próbuję jak dawniej jeść jedną ręką trzymając wyginającego się na wszystkie strony dziecko. Dbam o swoja toaletę i podstawowe potrzeby.
Bałam się, że przy dwójce maluchów zupełnie siebie zaniedbam a nasza codzienność zacznie przypominać jeden wielki chaos i faktycznie na początku tak było. To, że mamy trzypoziomowy dom nie ułatwiało sprawy. Ubranka walały się na wszystkich poziomach. Nie ogarniałam już czy krem do pupy jest w pokoju Tomka czy w górnej łazience, a może na łóżku w pokoju gościnnym, na którym czasem przewijam Tomka. Poranki bywały koszmarne. Mój maż wychodzi do pracy przed 7 i to na mnie w dni powszednie spada całe poranne organizowanie dnia. Piotrek w kuchni na parterze domagający się śniadania, ja przebierająca Tomka na piętrze, usiłująca znaleźć coś nadającego się do ubrania przed samym wyjazdem do przedszkola, bo w szlafroku to tak trochę średnio, a o moim śniadaniu nie wspomnę. W okresach chorób targałam ze sobą odkurzacz by odciągnąć gluty po schodach, inhalator też wiecznie wędrował.
W końcu powiedziałam stop i zaczęłam o siebie dbać. To moje dbanie o siebie osoby bezdzietne pewnie rozśmieszy, ale  wierze, że mamy zrozumieją o co chodzi :-)
Przede wszystkim wprowadziłam żelazną poranna zasadę - na dół rano schodzimy dopiero wtedy gdy wszyscy troje jesteśmy umyci, ubrani, a Tomek po porannej butli (chyba, że obudzi się później i my z Piotrkiem jesteśmy już gotowi, wtedy je już z nami na dole). Zasada ta bardzo przydała się mi się gdy miałam skręconą kostkę i poruszałam się powoli starając się ograniczyć do minimum chodzenie po schodach a Piotrek miał zapalenie płuc i 5 inhalacji dziennie. Pierwszy wstawał Piotrek, schodziłam na dół przygotować mu picie oraz mleko dla brata, Piotruś pił, potem robiłam mu pierwszą inhalację w górnej łazience, ubierał się, mył zęby i choć marudził, że jest głodny to musiał poczekać bawiąc się w swoim pokoju aż przebiorę i nakarmię Tomka oraz sama się umyję i ubiorę. Choćby się waliło i paliło robię makijaż i układam włosy, inaczej czuję się źle. Tomek towarzyszy mi w łazience lub leży na macie w pokoju brata tak, że widzę go z łazienki. Czasem trochę pomarudzi, ale trudno. Po zejściu na dół w pierwszej kolejności myję i wyparzam butelkę. Piotrek musi zająć się sam sobą lub może pomóc mi przy robieniu śniadania jeśli ma ochotę, Tomek leży na macie lub  w leżaczku. Przygotowuję śniadanie dla Piotrka i siebie oraz owoce dla Tomka i znowu - choćby się waliło i paliło ja to swoje śniadanie jem siedząc przy stole a nie w biegu, jem do końca i herbatę tez wypijam. Niby nic a cieszy. Nie mam wyrzutów sumienia jeśli w celu uzyskania tych 15 minut relaksu dla siebie puszcze bajkę lub Tomek trochę się ponudzi i pokwęka. To jest mój czas. Siedzę, jem i przeglądam net na tablecie. A potem wpadam w wir - ogarnąć chłopców i zawieźć Piotrka do przedszkola lub zapodać Tomkowi owoce i zabrać się za obiad lub pobawić z młodym jeśli Piotrek akurat zostaje w domu.
Podobnie pilnuję by zawsze zjeść obiad. Nie było to takie oczywiste. Kiedy Piotrek je ja również i nawet jeśli młodemu zdarzy się coś wylać czy nabrudzić to sprząta sam lub sprzątam dopiero gdy sama skończę. Wcześniej co chwilę się od jedzenia odrywałam. Koniec z posiłkami w biegu. Jeżeli widzę, że Tomek choć głodny jeszcze chwilę wytrzyma w leżaczku zanim dostanie zupkę to wcześniej jem sama.
Nie znoszę nierozpakowanych zakupów i bagaży, więc kiedy wracamy ze spaceru czy przedszkola, a męża nie ma w domu to chłopcy muszą poczekać aż rozpakuję nasze plecaki, umyję brudne butle i łyżeczki, wyrzucę śmieci zanim zacznę uwzględniać ich postulaty. Przy Piotrku przerywałam każdą czynność gdy tylko kwęknął. Teraz nie mam oporów by szybko dokończyć mycie łazienki czy prasowanie. Oczywiście nie trwa to kilkanaście minut tylko 2-3 minuty. Przy Piotrusiu praktycznie wszystko robiłam gdy spał. Teraz jeżeli mam nawał obowiązków kładę Tomka na macie tak aby mnie widział, rozmawiam z nim i sprzątam, prasuję. Tym sposobem dom nie zarasta bałaganem, co jest dla mnie ważne, bo nie potrafię odpoczywać i relaksować się w brudzie.
To są drobiazgi, ale staram się być dla siebie dobra. Bo ja też jestem ważna!



strażacy i angina

$
0
0
Z fajnych spraw - Piotruś był w remizie.
Z mniej fajnych - Piotruś i ja chorujemy. Na anginę.

W zeszłą środę przedszkolaki pojechały na wycieczkę do remizy w ramach projektu "bezpieczny dom". Piotruś bardzo ten wyjazd przeżywał. Młody jest zafascynowany strażakami od dawna. Wprawdzie już kilka razy miał okazję obejrzeć dokładnie wóz strażacki, wejść do środka i podotykać wszystkich sprzętów to jednak w prawdziwej remizie jeszcze nie był no i co innego wycieczka z rodzicami a co innego grupowy wyjazd autokarem. Prosił mnie bym poczekała aż skończy śniadanie i pomachała mu gdy będzie odjeżdżał. Wrócił zachwycony :-)



A teraz oboje walczymy z anginą. Angina jak to angina zaatakowała nagle i znienacka. Kiedy w czwartek odbierałam Piotrka z przedszkola był zdrowy i roześmiany. Nawet pojechaliśmy jeszcze na rowerek do parku korzystając z pięknej pogody i wróciliśmy dopiero na 20. Dzieciaki padły, a do nas na noc przyjechała moja przyjaciółka, która pracuje niedaleko. Tata pilnował dzieci, a my obok domu piekłyśmy kiełbaski na ognisku. W nocy Piotruś zaczął gorączkować, kaszleć i smarkać, rano był półprzytomny, obolały i narzekał na gardło. Od razu wiedziałam, że to nie jest zwykłe przeziębienie, bo on rzadko gorączkuje i jeśli już to w poważniejszych przypadkach. Mąż o 7 pojechał do pracy. Rejestracja w przychodni czynna jest od 8. Nie sposób było się dodzwonić. Od razu przerywało połączenie. K powiedziała, że może pojechać do pracy na późniejszą godzinę, więc zostawiłam Piotrka pod jej opieką i z Tomkiem pojechałam do przychodni nas zarejestrować na popołudnie. Okazało się, że całkowicie padła linia telefoniczna. Całe szczęście, że była u nas K bo bym dzwoniła i dzwoniła i w końcu musiałabym zapakować ich oboje do samochodu, wracać, a potem Jechać drugi raz. Około 11 zaczęło mnie łamać w kościach, gorączka i czułam się fatalnie. Jakoś dowlekliśmy się do lekarza. Oboje mamy ten sam antybiotyk i kisimy się w domu, a pogoda piękna. Tomek na razie i oby tak pozostało zdrowy. Teściowa obiecała wziąć go jutro do siebie by go trochę odseparować i pójść z nim na spacer. Szkoda by siedział w domu. Mąż pracuje, a my nie bardzo możemy wychodzić, tzn. ja bym może i wyszła przed dom, ale Piotrek od razu by chciał też, a z taką gorączką lepiej nie.
Eh ten sezon chorobowy. Przez zimę Piotrek w zasadzie nie chorował. Prawie cały luty nie chodził do przedszkola, ale związane to było z operacją migdałków, a tak to się trzymał. Jesień i wiosna to jednak najgorsze pory roku pod tym względem. W marcu zapalenie płuc, 3 tygodnie później angina. Pediatra twierdzi, że w pierwszym roku przedszkola jedna choroba na miesiąc jest typowa i normalna.
Ciekawe tylko jak to pogodzę z pracą.... Do października z pewnych względów będę zarabiała tylko wtedy gdy będę pracowała, brak płatnych zwolnień lekarskich ani opieki na dziecko...

Update -angina x 4 :-(

$
0
0

Niestety chorzy jestesmy juz wszyscy. Tomek codziennie musi byc wieziony do szpitala na zastrzyk z antybiotykiem. Inhalacje w domu. Taki zawarlam uklad z ordynator, fantastyczna babka, ktora pamietala nas z pobytu na jej oddziale w listopadzie. Mysle, ze tak bedzie dla Tomka najlepiej. Szpitale sa przepelnione i lezalby na kilkuoobowej sali z dziecmi chorymi na inne choroby zakazne, na dodatek prawdopodobnie sam bo z przyczyn oczywistych chorzy rodzice nie moga przebywac na oddziale. A my z mezem slaniamy sie na nogach. M z tesciowa probuja ogarnac Piotrka, ktory wczoraj czul sie fatalnie a dzis duzo lepiej, nudzi sie i energia go roznosi. Chce na spacer. Ja leze w lozku z Tomkiem, ktory bardzo marudzi, bo na dokladke wychodza zeby.
Chwilo trwaj :-//////

Article 0

$
0
0
To nie będzie post o tym jak kocham moje dzieci (bo kocham, nad życie i w ogóle). Będzie o tym, że jestem potwornie zmęczona i mam czasem dość moich dzieci i macierzyństwa i w ogóle całej tej sytuacji  i chcę uciec. Będzie o mojej ciemnej stronie. Szczerze. Uprzedzam, że nie przyjmuję kąśliwych uwag typu "sama chciałaś mieć dwójkę dzieci". Chciałam i co z tego? Dopóki człowiek nie ma jednego dziecka nie wie tak naprawdę jak to jest być matką jedynaka nawet jeśli wokoło jest pełno dzieci. Dopóki samemu nie ma się dwójki to człowiek też tego nie jest w stanie sobie tak naprawdę wyobrazić choćby wychował się z rodzeństwem. Ten blog to mój wentyl do upuszczenia emocji - i tych pozytywnych i tych negatywnych. gdyby nie internet i Wy chyba bym oszalała. Dlatego piszę i czytam, często kosztem innych spraw.

Od dłuższego czasu jestem chronicznie zmęczona i znużona. Praktycznie zmuszam się do każdej czynności. Cięgle chce mi się spać, choć dzieci przesypiają noce. Obiektywnie nie ma powodów bym czuła się aż tak źle, dlatego obstawiam tarczycę, którą muszę znów przebadać. Finansowo u nas bardzo bardzo ciężko, nie stać mnie na wizytę u mojego prywatnego endokrynologa, muszę się wybrać do lekarza rodzinnego po skierowanie i czekać nie wiem ile na wizytę na NFZ. Taki lajf. Do lekarza tez nie mam kiedy iść tak naprawdę, w najlepszym razie musiałabym targać ze sobą Tomka, który zrobił się okropnym wyjcem i na samą myśl o czekaniu z nim w poczekalni robi mi się słabo.
Jestem znużona monotonią czynności, które wykonuję. W kółko to samo. Teraz kiedy dzieci są chore mam wrażenie, że nie ma mnie tylko jakiś automat. Wstaję rano i leki dla jednego, leki dla drugiego, inhalacje jednego, inhalacje drugiego , potem jedzenie, potem znowu leki, potem pora na obiad, drzemki i pomiędzy tym wszystkim nie mam czasu ani siły na zabawę.  Czasem w międzyczasie siedzę i gapię się w ścianę, a oni są zostawieni samym sobie. Nie mam siły wstać i się nimi zainteresować. Nie mam siły nawet zrobić sobie herbaty. Nie mam siły na nic. Straszne jest to, że tak czas przecieka mi między palcami a dzieci mają mnie już pewnie dość i są mną rozczarowane ale czasem nie mam po prostu sił. Wiecie, moje dzieci mnie czasem męczą. Nudzi mnie zabawa z nimi. Albo jestem mało kreatywna albo problem jest gdzie indziej. Piotrek w kółko nudzi o zabawę samochodami, a ja mimo wielu prób nie jestem w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu dla tej czynności. Próbuję jeździć z nim tymi resorakami po dywanie ale  nudzi mnie to i męczy. próbuję wymyślać inne zabawy na bazie autek, choćby domino z autkami ale zainteresowanie Piotrka trwa chwilę.Co do Tomka to nadal nie lubi leżeć na brzuchu. Poleży minutę i wpada w histerię. Albo leży na plecach albo kładę go na tym brzuchu wiedząc, że za chwile będzie kwadrans płaczu. Chciałby siedzieć, w pozycji półsiedzącej jest najszczęśliwszy ale mu przecież nie wolno, już nie mówiąc o tym, że wtedy ulewa a ja nie mogę nic zrobić. Nigdy nie ukrywałam, że zabawianie niemowlaka mnie nudzi. Przy Piotrku odetchnęłam gdy skończył rok, gdy zrobił się taki doroślejszy, gdy zaczął chodzić i tak "doroślej" się bawić. Teraz też czekam na ten etap. Chwilowo z poczucia obowiązku (dokładnie tak) bawię się w  "a kuku", śpiewam, macham grzechotkami i ziewam.
Ciągły ryk. Piotrek potrafi odstawiać niezłe histerie, a jego młodszy brat zrobił się wyjcem i wrzaskunem. Tak cieszyłam się na przyjście wiosny, na spacery. Tymczasem spacery nie sprawiają mi przyjemności bo polegają na ciągłym energicznym marszu byle tylko Tomek nie płakał. Nie można z nim wejść do sklepu na dłużej, kiedy w piątek byliśmy w przychodni to w gabinecie odstawili obaj niezłą kakofonię - Piotrek wkurzał się przy badaniu bo źle się czuł, a w tym czasie Tomek wrzeszczał w foteliku. Wspólny spacer polega na tym, że gdy przystaniemy bo Piotrka coś zainteresuje to Tomek się budzi i włącza syrenę. Jestem po nim potwornie zmęczona. Kiepsko znoszę te ciągłe krzyki. Dobrze, że to moje drugie dziecko, bo bym się przejmowała otoczeniem i oszalała. Teraz otocznie olewam, ale nie należy do przyjemności jazda autem z niemowlęciem, które wydziera się w foteliku bo nie chce w nim siedzieć i starszakiem, który marudzi, dlaczego brat krzyczy bo jemu "pękają uszy". Często mam wrażenie, że gdy Tomek jest zły, zmęczony lub coś innego mu doskwiera to nie ma tak naprawdę znaczenia czy będę go przytulała, uspokajała, nosiła, lulała i stawała na rzęsach czy po prostu siądę obok i poczekam. Płacze tak samo i tak samo długo. Przestaje mi się chcieć. Ryczy przy inhalacjach, nie znoszę tego ale trzeba więc przytrzymuje mu jakoś kończyny i go inhaluję. Bardzo wiele czynności wykonuje przy nim jak automat, bez słowa nie zważając na płacz, bo nie mam już siły psychicznie. Jestem nerwusem i źle znoszę takie wrzaski. Musze się wyłączyć psychicznie by uspokoić nerwy, a wtedy działam trochę jak robot.
Ja się kompletnie nie nadaję do siedzenia w domu. Smutno mi, że ten urlop macierzyński tak minął. Odkąd urodził się Tomek to choroby albo zimno. Tak się cieszyłam na nadejście wiosny, nadeszła a my - skręcona kostka, rota, zapalenie płuc i teraz angina. W kółko kisimy się w domu lub obok domu w najlepszym razie. MAM DOŚĆ siedzenia w domu. Mówią, że pieniądze szczęścia nie dają. Może i tak, ale gdybyśmy je mieli to z miejsca zatrudniłabym fajną nianię i nie miałabym żadnych oporów by raz w tygodniu wychodzić po południu i wracać gdy dzieci śpią lub wyjechać z mężem na weekend. To jest dla mnie reset. Wyjść i wiedzieć, że reszta dnia jest tylko dla mnie. Kiedy wracam i od razu wpadam w domowy wir to reset dla mnie żadny. Od porodu wyszłam wieczorem raz. Mam dość wieczorów w domu. Jestem świadoma, że miliony kobiet nie wychodzą wieczorem nawet i 2 lata bo karmią piersią, ale ja ma taką a nie inną konstrukcję psychiczną, potrzebuje jak powietrza własnej przestrzeni i MNIE to męczy.Wiecie co lubię najbardziej? Długie spacery samotne lub z mężem, lubię energiczny marsz wieczorem z muzyką na uszach, lubię jeździć wieczorem rowerem  słuchając muzyki, spotykać się ze znajomymi, siedzieć w letnie wieczory na krakowskim rynku i jeść frytki, już nie wspomnę o chodzeniu po górach. Nie bawi mnie pichcenie, domówki, wieczory przy filmie z piwem. Fajne, ale nie na dłuższą metę. Bardzo mi brakuje tych moich gór. Bardzo bardzo. Na co dzień nie myślę o tym i próbuje wykrzesać z siebie entuzjazm do domowych czynności, ale to nie jestem ja. Wiele razy szukałam w sieci inspiracji licząc, że znajdę sobie jakieś domową pasje i hobby typu decoupage, ale albo jestem za leniwa, albo mam dwie lewe ręce albo... no własnie - to nie jestem ja.
Z jednej strony cieszę się, że za miesiąc wracam do pracy, z drugiej wiem, że wpadnę  w nowy kierat. Wiem też, jaka atmosfera panuje w mojej firmie, jakie panują tam teraz tam układy i jaka sytuacja i wierzcie mi nie jest to miejsce gdzie chciałoby się wracać.Nowa siedziba na poddaszu starej willi z jednym małym okienkiem przy sztucznym świetle  a tu wiosna, lato. Dawniej miałam osobny pokój z koleżanką, teraz od listopada wszyscy siedzą na kupie. Chwilowo nie mam jednak innego wyjścia, a na pewno nie przed listopadem. Wtedy zabiorę się znów za szukanie nowej pracy. Może tym razem będę miała więcej szczęścia. Przed zajściem w drugą ciążę próbowałam i próbowałam, chodziłam na interview i niestety nic z tego nie wyszło, kilkakrotnie odpadłam z powodu braku dyspozycyjności (np. pytanie ile tygodni w miesiącu jesteś w stanie spędzać za granicą - dobre kiedy ma się małe dziecko prawda?).
Generalnie mam wrażenie, że tkwię w jakimś zaklętym kręgu, że opuściła mnie cała energia, że jestem do bani żoną, matką, przyjaciółką, koleżanką i znajomą. Powtarzam sobie, że to chwilowe. W tym roku kończę 35 lat. Na 38 urodziny będę miała dwójkę synów w miarę odchowanych. Wyjdziemy z wózków i pieluch.
Codziennie zaciskam zęby i się uśmiecham. Liczę na to, że ta czarna chmura po prostu odpłynie i znów zacznę cieszyć się życiem, bo zdaję sobie sprawę, że nie powinnam tak narzekać i tak myśleć, bo mam wszystko. Męża i zdrowe dzieci. Grzechem jest tego nie doceniać, grzechem jest nie doceniać każdego dnia razem. Wszystko to wiem, a jednak ta niemoc, która na mnie spadła jest silniejsza i mackami wkrada się wszędzie.

moje opowieści dziwnej treści

$
0
0
Często zdarza mi się zasnąć wieczorem na kanapie w salonie podczas oglądania w filmu i czytania i mąż nie jest w stanie mnie obudzić i przekonać bym przeniosła się do sypialni. Jestem wtedy półprzytomna i podobno prowadzę z nim dziwne dialogi. Niedawno szukałam na jego biurku karteczki do notatek i odkryłam zapiski, które mnie zafascynowały. Po powrocie M z pracy spytałam sie co to jest i okazuje się, że M zaczął zapisywać teksty, którymi go w takich sytuacjach raczę.

"Nie spadnę, to miejsce jest wygodne, szerokie i SPRAWIEDLIWE"
"Pójdziemy razem na trawkę"
"Gdybym nazywała się Mędrek Okulpa to bym się załamała"

Przysięgam nic nie pamiętam i nie mam pojęcia kto to jest Mędrek Okulpa :-))))))))))

Piotruś i wada wymowy

$
0
0
Mój starszy syn jest uparciuchem i ma wadę wymowy. Sepleni. Ma problemy z pionizacją języka i nie wymawia dźwięków, które wymagają by język dotykał podniebienia i górnych zębów. Zamiast "r" i "l" mówi "j". Zamiast "dla" mówi "na". Póki co nie ma mowy o głoskach szeleszczących. Piotrek mówić zaczął późno. Dopiero po 2 urodzinach i początkowo byłam szczęśliwa, że w ogóle mówi i to dużo. W okolicach 3 urodzin zaczęłam się niepokoić, postanowiłam jednak poczekać aż pójdzie do przedszkola wiedząc, że będzie miał tam zajęcia z logopeda. Trochę przemówiło przeze mnie lenistwo. Byłam w ciąży, zaczynałam się kiepsko czuć i nie bardzo miałam siłę jeździć z nim na jakieś zajęcia, zwłaszcza że w tym okresie Piotrek delikatnie mówiąc nie pałał miłością do żadnych lekarzy. W przedszkolu pani logopeda oczywiście od razu zauważyła w czym rzecz i od października Piotruś oprócz normalnych zajęć logopedycznych z całą grupą ma też raz w tygodniu godzinę zajęć indywidualnych w czasie pobytu w przedszkolu. Ma swój zeszyt, w którym pani wkleja mu ćwiczenia do przerabiania w domu. Staramy się bardzo ćwiczyć z nim kilka razy dziennie. Wiemy, że nie chodzi o to by raz w tygodniu przez godzinę przerabiać ćwiczenie po ćwiczeniu, ale by 3-4 razy dziennie powygłupiać się przed lustrem przez 5 minut. Ha! łatwo powiedzieć!

Mój syn nie chce współpracować. Na wstępie odrzucił najfajniejszy moim zdaniem rodzaj ćwiczeń na pionizację języka - smarowanie górnej wargi czymś smacznym i oblizywanie jej. O tym wiedziałam, bo próbowałam to robić już dawno dawno temu profilaktycznie i wiem, że nie lubi takiego babrabnia się. Brzydzi go to i ma odruch wymiotny. Od razu biegnie do łazienki umyć buzię.  Inne rodzaje ćwiczeń go męczą. Czasem uda mi się przekonać go i na odwal się pomerda językiem przez minutę i to wszystko. Szczerze mówiąc jestem podłamana. Przed operacją migdałków sądziłam, że może  winny jest też przytępiony słuch, ale nadal jest tak samo. Piotrek miał podcinane wędzidełko w wieku 7 miesięcy i pani logopeda zasugerowała ponowne podcięcie uprzedzając nas, że bardzo ważne jest by od razu język ćwiczyć by ranka się nie zabliźniła. Długo wahałam się jak podejść do tematu. Wiedziałam, że nie ma raczej możliwości wykonania zabiegu tak jak robi się go zazwyczaj tzn. w znieczuleniu miejscowym. Piotrek nienawidzi zaglądania do gardła, wkładania mu tam patyczka i trzeba by było to robić bardzo, bardzo na siłę, a w tym okresie on miał już dosłownie uraz do laryngologów i zaglądania mu do gardła. Byłaby trauma jak nic :-( Poprosiłam więc lekarza, który operował mu migdałki by wykonał plastykę języka przy okazji narkozy i tak zrobił, ale niestety nic to nie dało. Rana się zabliźniła. Po pierwsze Piotrek przez dwie doby po operacji był w kiepskim stanie i trudno było w ogóle z nim kontakt nawiązać, a potem tradycyjnie nie chciał ćwiczyć.
Teraz już sama nie wiem co robić. Konsultowałam się z drugim logopedą, przewertowałam fora internetowe, rozmawiałam z rodzicami dzieci, które tez borykają się z wadą wymowy. Nie jestem w stanie go przekonać, bo też te ćwiczenia są nudne i trochę się mu nie dziwię. Przykro mi słuchać jak sepleni i coraz bardziej odstaje od rówieśników. Wcześniej czy później zaczną się z niego śmiać. Ma tez problemy z nauką angielskiego, a w przyszłości nauczyciele też mogą go nie rozumieć. Może faktycznie poczekać aż ktoś zacznie mu to wytykać, aż go to ubodzie, aż ktoś nastąpi mu na ambicję i wtedy spróbować podciąć to wędzidełko kolejny raz? Całkiem niedawno Piotrek stwierdził, że będzie mówił jak chce, że nikt go zmuszać nie będzie i ważne jest to co się mówi a nie jak. moje tłumaczenia, że ludzie nie będą go rozumieć trafiają w próżnię. Uparty jest jak ten muł. Szczerze mówiąc jestem zła. Z kasą kiepsko, odmawiam sobie wielu rzeczy, a za tę kasę, którą od października wyrzuciłam w błoto mogłabym sobie już dawno kupić nowe okulary, które są mi pilnie potrzebne i których zakup ciągle odkładam.
Na domiar złego Piotrek zaczyna mówić niechlujnie. Potrafi wypowiadać się wyraźnie (oczywiście sepleniąc ale sepleniąc wyraźnie), ale coraz częściej bełkocze pod nosem z lenistwa lub z innego powodu. Irytuje nas to z M potwornie. Czasem nie chce mu się użyć całego zdania tylko rzuca hasło typu "tych autek" i dopiero kiedy się dopytamy łaskawie dopowie "brakuje mi tych autek na parkingu". Bardzo nas to denerwuje i zapowiedzieliśmy mu, że jeśli nie będzie mówić całymi zdaniami i starannie to nie będziemy go rozumieć i staramy się konsekwentnie wtedy nie reagować.
Macie jakieś doświadczenia w tym temacie?????
Uparciuch gniewny.


pierwsze półurodziny

$
0
0

Okrągłe pół roku swojego życia Tomiś świętuje niestety jako jako rekonwalescent mocno osłabiony wredną anginą. No niestety drugie dziecko ma pod górkę, zwłaszcza rodzeństwo przedszkolaka, który musi odchorować swoje. Zapaleniem płuc w marcu się nie zaraził, ale anginą już niestety tak. Nie był to więc łatwy i przyjemny miesiąc. Co się to dziecko opłakało z powodu kataru, kaszlu, bólu gardła, zastrzyków, inhalacji, odglutowywania i lekarstw, które musiał zażywać to on tylko wie. Momentami miałam wrażenie, że boi się kiedy do niego podchodzimy, bo spodziewa się kolejnych nieprzyjemnych dla niego zabiegów. Przez trzy dni tylko drzemał i płakał. Na szczęście powolutku, powolutku wychodzi już z choroby. Znowu się uśmiecha i bawi, ale jest bardzo osłabiony. Przestał przewracać się na brzuszek,dopiero od 2 dni bawi się znów swoim głosem i nas zaczepia. Mam tylko nadzieję, że skoro biedaczek choruje teraz to "odbębni" swoją dolę zanim pójdzie do przedszkola i tam będzie już odporniejszy.
Tomek to wrażliwiec.
W domu na macie czy w leżaczku jest spokojny, cierpliwy i zadowolony. W wózku i foteliku samochodowym wstępuje w niego diabeł. Nie zapowiadał się na takiego we wczesnym niemowlęctwie, ale jednak jest dużo bardziej wymagający niż starszy brat w tym okresie. Najtrudniejszy jest płacz i wnerwianie się. Zapomniałam już jak to jest planować jazdę samochodem tak by dziecko spało. Od 2 lat po prostu wsiadamy i jedziemy. Piotrek uwielbia samochody i sprawia mu to przyjemność. Tomek nienawidzi fotelika samochodowego. Rzecz jasna nie ma takiej możliwości by podróżował w inny sposób nawet sekundę. Kiedy samochód staje budzi się i włącza syrenę. Pól biedy jeśli jadę z nim sama. Wiem, że nie mam wtedy jak się nim zająć więc oddycham głęboko i wyłączam się psychicznie. Jeśli zdarzy mu się jechać na przednim siedzeniu (a zdarza się kiedy jedziemy razem z Piotrkiem i jego rowerem - rowerek nie mieści się na przednim siedzeniu, musi jechać z tyłu, a wtedy nie da się zamontować tam fotelika) wtedy na światłach wpycham mu do buzi smoczek i jest szansa na chwilę ciszy. Gorzej gdy jedzie z nami brat, któremu te wrzaski działają na nerwy, który się denerwuje, że nie słyszy muzyki. Podobnie jest ze spacerami. Tomek w wózku zasypia z trudem i płytko. Nie ma mowy bym uśpiła go i relaksowała się na ławeczce z książką czy wypiła sok w kawiarnianym ogródku. Od razu się budzi i protestuje. Zakupy w biegu. Trzeba maszerować, ewentualnie wyjąć go z wózka. Logistycznie moje spacery z dziećmi jeżeli nie ma z nami męża są więc dość trudne, zwłaszcza gdy bierzemy jeszcze rower. Na placu zabaw Piotrek niestety musi bawić się sam lub z dziećmi, bo brat od razu się budzi, a z nim na rękach jest ciężko. W nosidle krzyczy jeszcze bardziej. No wrzaskun się z niego zrobił potworny.
Tomek nadal nie lubi leżenia na brzuchu. Nie lubi i już. Wytrzymuje zaledwie chwilę. Mało ćwiczy w porównaniu z bratem, więc też nie jest w tym ekspertem. Piotrek w jego wieku podnosił się na wyprostowanych rękach. Tomek nie daje rady. Za to rwie się do siedzenia. W leżaczku chwyta się pałąka i podciąga praktycznie do siadu. Jeśli nie ma pałąka to chwyta własne spodenki i też daje radę w ten sposób, a w najgorszym razie czepia się nóg. Musieliśmy obniżyć mu łóżeczko, bo zaczął chwytać za zwierzątka z karuzelki i też się podciągać, zaś samej karuzelki mi szkoda - lubi się jej przyglądać. Zazwyczaj kiedy zaśnie wieczorem to po ciemku wkładam mu do łóżeczka kilka zabawek tak aby znalazł je po przebudzeniu i się nimi zajął. Jeśli tylko nie jest bardzo głodny to działa. Jest całkowicie zafiksowany na temacie "siadania" i tylko to go aktualnie go interesuje. Widać, że dojrzewa do tego. Przestał już praktycznie ulewać, a wcześniej ulewał bardzo z powodu słabych mieśni brzucha dokładnie tak samo jak brat i dokładnie tak jak on przestał gdy zaczął fizycznie dojrzewać do siadania.
Śpi pięknie. Podczas choroby była tylko jedna noc gdy katar i kaszel utrudniały mu sen. Poza tym śpi 10-11h każdej nocy. Dużo szybciej zasypia wieczorem, nie trwa to już ponad godzinę, ale ok 20 minut od rozpoczęcia karmienia. Gorzej z wyciszaniem na drzemki dzienne. Rzadko kiedy udaje mi się go położyć na drzemkę w jego łóżeczku. Zazwyczaj śpi w dzień w naszym łóżku i czasem wypije mleko i zaśnie od razu, a czasem przewraca się z boku na bok trąc oczy godzinę.
Drzemki są dwie lub jedna. Zazwyczaj budzi się ok. 7, pije mleko, je owoce i ok 10.30 przychodzi czas na kolejne mleko i drzemkę, która trwa do ok. 14.30, potem zupa i ok 16.30 mleko, drzemka do 18 i kąpiel między 19 a 20. Jeżeli jednak nie wychodzimy z domu, a pogoda jest senna to zdarza się, że Tomek zasypia miedzy 11 a 12 i śpi do 17 jednym cięgiem i potem już czuwa do wieczora. Generalnie dużo łatwiej jest go uspić na pierwwszą drzemkę niz na drugą. Czasem odpuszczam i zostawiam go w łożku, wychodzę i sam się wycisza lub przynajmniej poleży chwilę i się zrelaksuje. Na spacer wychodzimy zwykle po drugim mleku i wtedy Tomek śpi tak dorywczo, zasypia, budzi się i znowu zasypia. W takim przypadku po powrocie czasem idzie na drugą drzemkę a czasem nie.
Był okres gdy wybrzydzał z zupami, ale już sytuacja wróciła do normy. Przeprosił się z marchewką i wcina zupę z mięsem aż przyjemnie popatrzeć. Owoce też. Przekonałam go do jedzenia owoców w plenerze. Zupek nadal nie chce, dlatego gdy wychodzimy na dłuższy spacer zahaczający o porę obiadową to po prostu zupę daję mu przed wyjściem zamiast owoców, a na spacerze pije mleko i je owoce. Z ciekawszych spraw nie akceptuje taty w kwestii podawania jedzenia łyżeczką :-) Muszę być ja lub babcia. Mleko jak najbardziej, zabawa, zmiana pieluchy, kąpanie, usypianie - tata jest  porządku, ale z łyżeczki nic od niego nie zje i już.
Jakiś czas temu wyszedł kawałek pierwszego zęba. Wyszedł i się zatrzymał. Dziąsła swędza Tomka potwornie, ślini się na potęgę, a postępów nie widać.
W tym miesiącu miał mieć kolejne szczepienie, ale przełożyłam ja na maj ze względu na chorobę.
Aha. Praktycznie całkowicie odrzucił smoczka. W domu nie używa go już w ogóle. Nawet do zasypiania nie chce. Czasem zassie w foteliku samochodowym gdy się bardzo wnerwia  i daję mu go na spacerach a to z tego względu, że jak wspomniałam często włącza syrenę, a powietrze jest jeszcze często ostre i zimne. Boję się, by się go zbytnio nie nałykał dlatego daję i czasem pomaga. Czasem. No i niezbędny był przy inhalacjach.
Jest zafascynowany starszym bratem, próbuje jeździć autkamim po dywanie tak jak on. Kiedy Piotrek pojawia się w zasięgu wzroku Tomek jest cały happy, a jeżeli się z nim pobawi, pogada to Tomiś raduje się całym sobą.










to będą smutne Święta :-( EDIT - WUJEK WŁAŚNIE ZMARŁ :-(

$
0
0
Obawiam się też, że w Święta czeka nas wyjazd. Na pogrzeb mojego wujka.

Brat mojej mamy i mój ojciec chrzestny. Fajny ciepły facet, ale też alkoholik. Alkoholik z takich co to nie biją, nie znęcają się nad rodziną, nie śpią w knajpach pod stołem. Jak łapał "loty" to pił kilka dni i schodził ludziom z oczu. Spał w stodole na przykład. Wiem, że najbliższa rodzina inaczej powinna była do tematu podchodzić. Moim zdaniem pozwolić mu upaść na dno by sam przed sobą przyznał się, że jest chory. Zamiast tego za każdym razem telefon do Krakowa by przyjechał jego brat, który stawiał go do pionu i ogarnial sytuację, zamiast tego moja babcia, która zawsze litowała się, że Michał jest taki słaby, a zła żona zamiast wziać go pijanego do domu to pozwala mu spać w stodole. "Loty" były zwykle w jakimś nerwowym okresie - żniwa, okres przedświąteczny, przednówek etc.Po wszystkim on obiecywał, że to już ostatni raz, wszyscy się oszukiwali i tak to się ciągnęło od lat. Zawsze znalazło się jakieś wytłumaczenie.
Nieważne zresztą. Przez to pijactwo wujek nabawił się padaczki. W niedzielę po kolejnym ciągu dostał ataku i zabrala go pogotowie. W szpitalu dostał wylewu. Okazalo się, że w mózgu był krwiak świeży oraz kilka starych. Pewnie nie raz i nie dwa przewrócił się po pijaku lub miał ataki epilepsji gdy nikt nie widział. Wczoraj miał trepanację czaszki. Potem zatrzymanie akcji serca. Tomograf wykazał nieodwracalne zmiany w mózgu. Lekarze mówią, że to jeszcze nie jest śmierć kliniczna, ale prawie i że tylko cud może sprawić by przeżył :-(
Jestem zszokowana i otumaniona. Najbardziej żal mi moich kuzynów. Sytuacja wygląda tak, że tam na wsi mieszkał on z żoną i dwójką dzieci oraz moją babcia czyli jego mama. Utrzymywali się głównie z gospodarstwa takiego niewyspecjalizowanego - krowy, świnie, kury, pole, ziemniaki. Stary traktor, stare maszyny, stara obora, ale jakoś dawali radę. Do tego moja ciotka pracuje w sklepie w Mielcu. Dojeżdża tam bardzo wcześnie rano koło 4 autobusem wiozącym robotników do strefy mieleckiej lub wraca przed północą. Iwonka kończy studia. W podkaprpackim ciężko o pracę. Trochę pracowała jako niania, potem jakiś staż w szkole, ale nie ma stałej pracy choć od lat szuka. Zajmuje się  aktualnie domem i pisze pracę magisterską. Wojtek, przyszły chrzestny Tomka, w zeszłym roku skończył studia, pracował trochę dorywczo w Krakowie, ale nie udało mu się nigdzie zaczepić , firma którą założył z kolegami padła więc wrócił na wieś i szuka. Nie wiadomo co począć w tej sytuacj z gospodarstwem gdyby doszło do najgorszego. To jest ojcowizna. Z dziada pradziada. Dlas mojej babci świętość. Naturalnym spadkobiercą jest Wojtek, ale on nigdy nie czuł zamiłowania do zawodu rolnika. Owszem od małego pomagał. Potrafi nakarmić zwierzynę, wydoić krowy i jeździć traktorem, ale to jest humanista. Studiował historię. On się widzi bardziej w pracy nauczyciela a tutaj.... trzeba coś z tym gospodarstwem zrobić, zresztą nie utrzymają się w tym momencie z pensji kasierki i jakiś dorywczych prac. Bardzo, bardzo mu współczuję tej sytuacji. Również ze względów osobistych. On ma od wielu lat dziewczynę, z którą planują przyszłość. Znam ją, jest bardzo fajna, ale to dziewczyna "miastowa". Wieś to dla niej egzotyka. Ona w tym roku kończy studia i wiem, że mieli nadzieję wynająć wspólnie choćby pokój w Krakowie, Rzeszowie, Tarnobrzegu - gdziekolwiek gdzie Wojtek znajdzie w końcu pracę i żyć razem, może wyjechać za granicę. Jeżeli Wojtek będzie musiał zająć się gospodarstwem, jeżeli tak zdecyduje to przed nimi trudne decyzje. Tam są trzy pokoje,. W jednym mieszka babcia, która jest osobą trudną we współżyciu, od dawna nikomu nie powiedziała nic miłego, słucha nocami Radia Maryja na cały regulator i takie tam. W drugim mieszka Iwona, w trzecim wujek, ciotka i teraz kątem Wojtek.  Zresztą ten dom jest tak akustyczny, że wszędzie słychać wszystko. Jeżeli Marta w takich warunkach zdecydowałaby się na wspólne życie z Wojtkiem to chyba sama nie wie na co się pisze. Przeskok z życia miastowego na wieś ulicówkę podkarpacką, w ogólnie nieciekawym płaskim rejonie, praktycznie bez intymności i prywatności, z łazienką połączoną ze spiżarnią i zmywakiem kuchennym, ze wstawaniem zimą o 5 rano do obory, z brakiem znajomych i odskoczni typu wyjście gdzieś - tam się chodzi w te i wewte jedną drogą do kościoła i tyle, w Mielcu oddalonym o ponad pół godziny jazdy samochodem jest jedno kino.
Iwonka ma od niedawna chłopaka w Krakowie. Pracuje w korporacji i na pewno nie widzi swojej przyszłości w rolnictwie.
To nie są jakieś złe warunki, dom to nie rozpadająca się chałupka, ale wygód nie ma, ani miejsca.
Ciężka sprawa.
Nawet gdyby chcieć to wszystko sprzedać to nie da się tego zrobić z dnia na dzień. Pola są obsiane, są zwierzaki, którym trzeba kupić pasze, krowy wydoić.
Wiecie czuję, że wszystko co wydawało mi sie stałe i pewne w życiu nagle rozpada się w pył. Ten dom rodzinny na wsi zawsze był. Jeździłam tam jako dziecko na wakacje. Jeździliśmy tam potem z dziećmi na długie weekendy. Zawsze był wujek Michał, dla dzieciaków atrakacje w postaci krówek, jazdy traktorem i wieczornego grilla. Bieganie po podwórku i wspinanie się na przyczepy.  Nawet Piotruś już często wspomina, że wujek Michał ma traktor i krówki, że wujek Michał nauczył go jakieś piosenki, że to i tamto. Teraz to wszystko nagle pryska jak bańka mydlana..... :-(


Wielkanoc fotograficznie

obowiązki domowe vs dzieciństwo

$
0
0
Do wpisu zainspirowała mnie niedawna dyskusja na FB.
Od kiedy dziecko może/powinno mieć obowiązki w domu? Czy posiadanie ich kłóci się z pojęciem dzieciństwa?

Ja nie miałam domowych obowiązków w dzieciństwie. W sumie to dziwne, śmieszne i straszne, bo odkąd poszłam do liceum praktycznie codziennie udzielałam kilku godzin korepetycji i 90% tego co zarobiłam oddawałam ojcu, ale to inna bajka. Moja mama długo była przekonana, że robię to bo chcę mieć własne pieniądze i ubolewała, że tak się męczę. Do dziś nie wiem, czy naprawdę nie widziała o co chodzi czy nie chciała widzieć ale.... tak czy inaczej nie miałam przydzielonych domowych obowiązków i uważam, że to był błąd. Byłam jedynaczką, miałam się bawić i uczyć. Owszem pomagałam w domu, ale to nie było w żaden sposób usystematyzowane. Myślę, że odbija się to na mnie rykoszetem teraz. W podświadomości mam zakodowane, że najważniejsze by dzieci były czyste, ubrane i najedzone, by w pracy zawodowej nie nawalać, a sprawy domowe są na trzecim miejscu i kojarzą mi się trochę z kieratem. To znaczy jestem mega obowiązkowa i nie potrafię odpuścić, wszystko w domu jest zrobione, ale nie ukrywam, że męczę się przy tym. Jest to dla mnie praca. Myślę, że gdyby mama wdrożyła mnie do gotowania to bym to lubiła, a nie traktowała jak najnudniejsze zajęcie pod słońcem. Może sprzątalabym ot tak mimochodem, a nie myślała o tym jak bardzo mi się nie chce i że wolałabym w tym czasie pouczyć się lub poczytać. Może byłabym choć odrobinę "boginią domowego ogniska" i nie chodzi o jakieś ambicje tylko o to, by bardziej polubić tę domową codzienność. Tymczasem ja marzę o posiadaniu pani do gotowania i sprzątania. Serio :-)
Piotrek za miesiąc kończy 4 lata i obowiązki ma. Szczerze mówiąc długo sądziłam, że za późno zaczęliśmy egzekwować pewne sprawy, ale po wspomnianej dyskusji na FB widzę, że są tacy, ktorzy uważają, że właśnie za wcześnie i w zbyt sformalizoanej formie. Dało mi to do myślenia. Piotruś przez 3 lata obowiązków nie miał. Przełom przyszedł gdy byłam w II trymestrze ciąży. Zaczynałam się kiepsko czuć i zaczęło mnie irytować sprzątanie, zamiatanie i wycieranie podłogi po jego posiłku (je potwornie nieuważnie). Nie miałam siły wiecznie układać samochodzików rozwalonych po całym domu. Mnóstwo tego typu sytuacji. Stwierdziłam, że tak dalej być nie może. Że ja się z tym źle czuję i nie chcę podporządkowywać i poświęcać wszystkiego dziecku. Zaczęliśmy z mężem uczyć syna większej odpowiedzialności, co nie było łatwe, bo Piotrek jest uparty, ma na każdy temat własne zdanie i lubi rządzić. Efekty jednak są. Uważam, że czterolatek spokojnie może i powinien sprzątać po sobie. Piotrek teraz już ma odruch, że jeśli przy jedzeniu coś rozsypie czy rozleje to bierze miotełkę lub ściereczkę i sprząta. Tak samo jak my sprzatamy jeśli nabrudzimy. Oczywiście nie robi tego perfekcyjnie i zazwyczaj po nim później poprawiam lub mu pomagam, ale myślę, że liczy się odruch. W swoim pokoju ma artystyczny bałagan, na który mu pozwalam. Bałagan polega na tym, że wszędzie stoją zaparkowane resoraki, a w szufladach i na stoliku pełno ważnych:"dokumentow" (karteczki z ponaklejanymi kawałkami taśmy klejącej, rysunki, wycinanki). Ustaliłam z nim, że raz w tygodniu odkurzamy i myjemy u niego podłogę i na ten czas autka wędrują do pudełka, poza tym może je parkować jak chce. Jeżeli jednak bawi się nimi w pozostałych pomieszczeniach a zwlaszcza salonie to po skończonej zabawie mają powędrowac do pudeł. Jeszcze kilka miesięcy temu nie było to wcale takie oczywiste. Często odpuszczaliśmy na zasadzie, że przecież to nasz dom, żyjmy na luzie, niech sobie stoją ta autka. Zmieniliśmy jednak podejście ze względu na Tomka, ktory przecież niedługo stanie się mobilny i w miarę możliwości musimy pilnować by w jego zasięgu nie było małych, kanciastych przedmiotów - wiele zabawek Piotrka może być niebezpiecznych dla malucha, a nie jest realne w tak dużym domu by starszak bawił się tylko w swoim pokoju. Wiemy, że choćbyśmy na rzęsach stanęli nie jesteśmy w stanie w każdej sekundzie patrzec na małego i chodzić za nim krok w krok. Zreszta zobaczymy jak to będzie wyglądało w praktyce. Jeszcze niedawno Piotr po przyjściu do domu rzucał buty i kurtkę gdzie popadnie. Teraz odkłada je na swoje miejsce. Piotrek ma również w pokoju roślinkę, ktora jest jego i to on o nią dba -  w każdym razie uczę go tego.
Prócz tego Piotruś bardzo chętnie i od dawna pomaga mi w myciu łazienek, w gotowaniu, w wycieraniu kurzu. Traktuje to jak zabawę i robi to w takim zakresie i tak długo jak chce.
To nie jest tak, że w naszym domu panuje pruski dryl i dziecko w kółko sprząta, wyciera i zamiata :-) Piotrek jest żywiołowy i wszędzie go pełno. Nie jest tak, że nie ma wyjatków od zasad. Pomagamy mu sprzątać jeżeli zabawa była tak przednia, że cały salon jest jednym wielkim torem przeszkód i sam składałby go godzinę. Jeżeli wpadnie do domu czymś mega podekscytowany i rzuci ubranie na podłogę to czasem sama je odwieszam. Jeżeli jest zmęczony i bardzo senny to sprzątam jego zabawki gdy zaśnie. Są to jednak wyjątki od reguły. Nie jest tak, że przez kilka miesięcy staliśmy nad nim i truliśmy co ma robić. To przyszło dość naturalnie i Piotrek nie wygląda na steranego obowiązkami domownika. Jest dumny, gdy uda mu się dokładnie zamieść czy pościerać lub szybko poskładać zabawki. Znam go, widzę to w jego oczach.
Wydaje mi się, że to ważne by uczyć malucha, że takie rzeczy są naturalne. Ważne jest by wpajać mu szacunek do pracy. Jeżeli rodzic zamiótł i umył podłogę, przygotował smaczny posiłek to starcie rozlanej zupy jest tak jakby wyrazem szacunku do jego pracy. Na takiej samej zasadzie na jakiej ja doceniam wysiłek, który włożył w namalowanie obrazka dla mnie czy przygotowanie mi kanapki. Na pewno Piotrkowi byłoby przykro gdybym ot tak machnęła na to ręką lub rzuciła jego dzieło w kąt. Szanujmy swoj wysiłek nawzajem. Rodzice to nie są roboty wielofunkcyjne i od momentu gdy dziecko jest w stanie wykonywać takie rzeczy jak odniesienie po sobie kubka do zlewu powinno to robić. Przynajmniej dla mnie to jest ważne. Dla mojej psychiki. Źle się czuję sprowadzona do roli kucharki, sprzątaczki i oogarniacza domowego chaosu i tak jak u męża tak u syna tępie takie zapędy, u każdego w innym zakresie rzecz jasna.
Nie wydaje mi się by to, że czterolatek ma takie właśnie obowiązki w jakikolwiek sposób odbierało mu dzieciństwo, zwłaszcza, że są one niejako naturalnymi konsekwencjami jego działań. Jem - sprzatam. Rozbieram się - odwieszam ubranie na miejsce. Kończę się bawić - ukladam zabawki. Jedynie ta roślinka i jej podlewanie to taki moj mały eksperyment. Z czasem dojdą nowe zadania.

szczęście

$
0
0
Czuję, że powoli wracam do życia. Powoli na nowo odnajduję radość i spokój. Czas okołoświąteczny był dla mnie bardzo trudny. Śmierć wujka i fatalne samopoczucie. Wszystko mnie bolało. Wieczorem wchodziłam do wanny z gorącą wodą i tak siedziałam. Albo spałam. Potem Święta i potworna awantura z teściową i szwagrem, która odebrała mi energię. Dół, że za tydzień wracam do pracy, że Tomek przez 3 dni w tygodniu praktycznie nie będzie mnie miał.
W piątek wybrałam się z Tomisiem do biblioteki, a potem na rynek i Planty. Potwornie nie chciało mi się ruszać z domu, bo pogoda była niepewna, senna. Korciło mnie by położyć go na drzemkę i pospać te 2-3 godziny z nim zamiast jechać samochodem i tramwajem. Jednak wybraliśmy się i wtedy na tych Plantach na ławeczce doświadczyłam momentu takiego czystego szczęścia. Wyszło słońce, Tomek pił mleko, wszędzie zielono i rześko. Czuję, że opada ze mnie jakaś ciemna chmura, która dusiła mnie od stycznia. Mam nadzieję, że ten dusiołek juz nie wróci.
I jeszcze parę fotek

Mój starszy ancymon w antybłotnym outficie.
 I młodszy
 Jeden z ulubionych placów zabaw
 Jednym z plusów posiadania młodszego rodzeństwa jest, że mama pozwala oglądać bajki na komputerze gdy usypia brata. Czasem to usypianie się przedłuża.
Jeszcze się pochwalę, że wczoraj przetłumaczyłam w kilka godzin 20 stron maczkiem prawniczego języka z angielskiego na polski. Całkiem sprawnie mi to szło, więc jeszcze zwoje mózgowe nie wyprostowały mi się do końca.

młody grotołaz

$
0
0
Jakiś czas temu podczas przeglądania encyklopedii ilustrowanej dla dzieci Piotruś zainteresował się rozdziałem poświęconym jaskiniom. Z uwagą słuchał o stalaktytach, stalagmitach i podziemnych korytarzach. Zapytany czy chciałby wybrać się na wycieczkę do prawdziwej jaskini wykrzyknął z entuzjazmem "taaaaak, a kiedy?". Dla nas, mieszkańców Jury Krakowsko-Częstochowskiej to nie problem. Jaskiń i wąwozów mamy trochę w miarę bliskim sąsiedztwie. Jedynym warunkiem było zapewnienie na ten czas opieki Tomkowi, który nie przepada za nosidłami i na pewno nie podszedłby do tematu entuzjastycznie. Dlatego dzisiaj tata wybrał się z Tomisiem na spokojny spacer do parku, a ja z Piotrkiem wyruszyliśmy na podbój jaskini. Na pierwszy ogień poszła Jaskinia Wierzchowska w Dolinie Kluczwody, o TA. Swoją drogą bardzo lubię wypady solo ze starszym synem. Pomijając fakt, że oboje potrzebujemy takiego czasu sam na sam to jest to dla mnie relaks - nie trzeba rozkładać i składać wózka, pamiętać o pieluchach, mleku, nie trzeba zabawiać i dźwigać. Idziemy i rozmawiamy.
Piotrek do sprawy podszedł profesjonalnie. Wyedukowany w temacie zabrał swój kask budowniczego i trzy latarki (ostatecznie zdecydował się używać tej najmniejszej), czym zyskał sympatię pana przewodnika i wzbudził zazdrość pozostałych dzieci w grupie zwiedzających.

Jaskinia jest super i polecam ją na weekendowy wypad. Zwiedzanie trwa godzinę z przewodnikiem, wejścia o pełnych godzinach.

Można w niej spotkać kamiennego niedźwiedzia. Niedźwiedzie szukały w jaskiniach schronienia przed niepogodą. W Jaskini Wierzchowskiej znaleziono trzy kompletne niedźwiedzie szkielety zwierzaków, które prawdopodobnie miały pecha i nie potrafiły odnaleźć drogi do wyjścia. Wiecie, że tak naprawdę taki niedźwiedź miał 2 metry w kłębie, a kiedy stanął na tylnych łapach miało się przed sobą 4-metrowego kolosa?
 W głębi widać kamiennego leśnego lwa. Przewodnik twierdził, że kiedyś żyły takie zwierzęta.
Mini stalaktyty i stalagmity.

 Człowiek prehistoryczny używał jaskiń jako schronień i lodówek do przechowywania żywności w glinianych pojemnikach.
Widzieliśmy też nietoperze.
A na koniec chwila na placu zabaw obok parkingu.
Jakby ktoś się wybierał to dojazd jest prosty. Około 15 minut od północno-zachodnich granic Krakowa. Wszystkie informacje są na stronie zalinkowanej wyżej. Ze swojej strony dodam, że dojście od parkingu do jaskini zajmuje dłużej niż podane10 minut, zwłaszcza z dzieckiem. Przynajmniej 20 min. Warto mieć także swój własny prowiant, bo przy samej jaskini nie ma żadnego sklepiku z jedzeniem, jest tylko sklep spożywczy obok parkingu, ale nie uświadczy się w nim żadnych ciepłych dań.
Piotruś zachwycony ostrzy zęby na kolejne jaskinie. Wydoroślało mi dziecko. Jeszcze rok temu nie byłoby mocy o takiej wycieczce. Uciekałby, robił swoje, krzyczałby, w połowie trasy  chciałby wracać i trudno byłoby go opanować. Dzisiaj spokojnie wędrował ze przewodnikiem, słuchał jego wyjaśnień, mówił cicho by innym nie przeszkadzać w czasie jego wypowiedzi, a potem zasypywał go milionem pytań. Super :-)

o akcji "żegnamy kalosze" i planach weekendowych

$
0
0

Powoli skarpa zaczyna wyglądać w cywilizowany sposób. Dzisiaj brukarze skończyli ścieżkę do zakrętu na dole i chodnik wokół domu. Nareszcie będzie można suchą stopą wyjść wyrzucić śmieci i zejść do samochodu. Do tej pory każde wyjście z domu po deszczu oznaczało wybór między zabłoceniem butów po drodze do garażu lub schodzenie w kaloszach i przebieranie butów na dole, a z powrotem odwrotnie :-) Będziemy mogli normalnie suszyć pranie na suszarce przed domem stojącej na stabilnym płaskim podłożu, a nie górkach i dolinkach, wyjechać parasolką Tomka z piwnicy zamiast podnosić ją nad progiem i takie tam. No i wygląda to wszystko bardzo ładnie. Bardzo się cieszę :-)
Pozostała nam najważniejsza część prac brukarskich, a mianowicie wjazd z drogi i podjazd po garaż. I tutaj zaczynają się schody, co nas już w sumie nie dziwi, bo żaden etap naszej budowy do tej pory nie przebiegł tak po prostu bezproblemowo. Na podjeździe bardzo nam zależy, bo jest on codziennie rozjeżdżany samochodami. Podjazd jest lekko pod górę, więc wjeżdżać trzeba na sporym gazie lub zatrzymywać się pod garażem czekając aż podniesie się brama i ruszać z ręcznego. Wszędzie góry i dolinki. Odkąd tu mieszkamy już trzy razy M kupował w Castoramie beton i po prostu rozlewał przed garażem by choć trochę to utwardzić. Wydawało się, że do końca przyszłego tygodnia temat zostanie zamknięty. Wreszcie doczekaliśmy się pozwolenia od dróg na zajęcie pasa drogowego przez koparkę od przyszłej środy do piątku. Dziś pojawiły się jednak kłopoty z projektem wjazdu. Tak naprawdę do końca nie orientuję się, na czym to wszystko polega, bo w temacie siedzi M i teść. Z tego co rozumiem to projekt robiony był kilka lat temu na etapie pozwolenia na budowę domu i przeterminował się, dlatego występowaliśmy o jego aktualizację wnioskując o kilka poprawek, ponieważ od tego czasu wyprofilowana została ścieżka i zbudowany garaż, co w jakimś tam stopniu koliduje z punktu widzenia geodezyjnego ze starym projektem. M zna się na tym i twierdzi, że nie ma mowy o zrobieniu wjazdu według starego projektu, że będzie to bezsensowne i uciążliwe. Whatever. Pech chciał, że trafiliśmy na złośliwego urzędasa, podobno młokosa, który nie pracuje tam nawet pół roku, który absolutnie nie wyraża zgody na jakiekolwiek modyfikacje. Nerwy.Mało czasu do środy. Długi weekend, w czasie którego nie da się nic popchnąć do przodu, bo 2 maja drogi nie pracują. Liczymy w tym momencie na znajomości teścia. Sek w tym, że teść jest aktualnie w podróży życia w Chinach. Wraca w poniedziałek wieczorem. Będzie tylko wtorek by coś zadziałać jeśli nie chcemy stracić okazji na zajęcia pasa drogowego, za co już zresztą zapłaciliśmy. Następne pozwolenie byłoby za kilka tygodni i dodatkowo płatne. Teść ma wyłączony telefon przez większość czasu, włącza  co jakiś czas na chwilkę, ale nie odbiera go. Jedynie smsy, z tym że nie jesteśmy pewni ile on ich tak naprawdę czyta, bo nauczył się tej funkcji dopiero przed wyjazdem i nie jest biegły. Oby udało się to przepchnąć.
Tymczasem my czwartek i piątek spędzamy w Krakowie. Jutro musimy iść na spotkanie przed chrztem Tomka. O 19. Moja mama wyjechała, a teściowa zapomniała o tym, że już dawno ją prosiliśmy by przyjechała w ten wieczór do dzieci. Zapomniała i zgodziła się zająć Antosiem tego dnia, bo szwagier i szwagierka malują mu pokój, Antek nocuje więc u babci i nie ma opcji by szwagierka przyjechała na 18 i się nim zajęła. W takiej sytuacji idziemy na spotkanie po prostu z dziećmi. Wiem dobrze jak będzie ono wyglądać o tej porze. Piotrek w najlepszym razie będzie się nudził, lub będzie zmęczony i marudny - to już późna pora. Tomek pośpi 5-10 minut w wózku, po czym trzeba będzie go nosić, zabawiać. Obstawiam, ze po góra 20 minutach zmuszeni będziemy przeprosić towarzystwo i wyjść na dobre :-) Ciekawe czy zostanie nam to zaliczone.
Na sobotę i niedzielę wybieramy się do rodziny na wieś. To będzie moja pierwsza wizyta tam po pogrzebie wujka . Trochę się boje. Ciężko mi pogodzić się z myślą, że wujka Michała już tam nie ma. Że nie przewiezie Piotrka traktorem, nie będzie się z nim bawił ani uczył głupich przyśpiewek. Nie wiem jak Piotrek przyjmie taką sytuację. Dla niego do tej pory wyjazd tam na wieś = wyjazd do wujka Michała. Starałam się wytłumaczyć mu co się stało, ale ile z tego zrozumiał? Nie wiem. To już jest zupełnie inny dom. Ciocia, kuzynka i kuzyn, na którego barkach spoczywa całe gospodarstwo. Z tego względu jedziemy teraz, bo na długi weekend przyjedzie też żona mojego kuzyna z dwójką dzieci, więc będzie weselej, Piotruś będzie miał kumpli do zabawy . Doszły mnie wieści o załamaniu pogody. Trudno. Lepiej będzie się tam bawił z kuzynostwem niż z rodzicami w domu.
A w poniedziałek.... idę do pracy. To ostatnie dni mojego urlopu macierzyńskiego. Wprawdzie do września pracuję tylko od poniedziałku do środy, ale  na pewno telefony będą dzwonić cały tydzień. Mam pietra jak ogarnę bałagan i chaos, który powstał na moim stanowisku podczas zastępstwa przez dwie osoby i jak zorganizuję pracę by wykonywać najważniejsze rzeczy, a na czwartek i piątek zostawiać koledze drobiazgi. Jakoś muszę sobie poradzić. Poradziłam sobie po narodzinach Piotrka, dam radę i teraz. Z jednej strony mi smutno, że kończy się pewien etap, z drugiej tęsknię do ludzi i oderwania się od zupek, wózka i pieluch. Zresztą nie ma co dywagować. Do pracy wrócić muszę teraz, bo nie ma możliwości byśmy się utrzymali gdybym polegała na 60% świadczenia rodzicielskiego z ZUS. Nierealne.
Viewing all 352 articles
Browse latest View live