Od niemalże 10 lat z konieczności uprawiamy nieustanną mieszkaniową prowizorkę w różnym stylu i zostaliśmy w tym mistrzami ;-) Jako rasowi Krakusi nie znosimy marnować pieniędzy i zwykle przede wszystkim zwracamy uwagę na praktyczność danych rozwiązań. Rzadko kiedy pozwalamy sobie na fanaberie. Mój mąż-harcerz to złota rączka i ma głęboko zakodowane, że wiele rzeczy można zrobić samemu i tego też nauczyłam się przy nim.
Nasze podejście podyktowane jest głównie względami finansowymi. Od 2004 r. większość naszych decyzji mieszkaniowych podporządkowana jest perspektywie kupna mieszkania/budowy domu i kredytowi. Założyliśmy sobie, że ile się da odkładamy na ten cel, że to jest absolutny priorytet i nie czynimy żadnych inwestycji ponad konieczne w żadnym miejscu gdzie przyjdzie nam mieszkać do momentu przeprowadzki na własne śmieci. Chcieliśmy też za wszelką cenę uniknąć konieczności wynajmu mieszkania i płacenia odstępnego, bo byłoby to pakowanie funduszy, które moglibyśmy przeznaczyć na własny dom to czyjejś prywatnej kieszeni. Ze względów rodzinnych i innych nie planujemy przeprowadzki w inną część Polski lub za granicę, co też rzutowało na nasze podejście.
Mieliśmy ogromne szczęście, bo mogliśmy zamieszkać od początku na własnych śmieciach w mojej maleńkiej kawalerce. Na parterze 10-pietrowego bloku, naprzeciwko windy i drzwi wejściowych na klatkę schodową, na której wiecznie przesiadywali blokersi, wzdłuż pionu więc z "zapaszkami" od sąsiadów, ale byliśmy szczęśliwi, że możemy tam mieszkać płacąc tylko czynsz i rachunki. Mieszkanie gdy się wprowadzaliśmy było wynajmowane już od kilku lat i wymagało remontu. Stanęliśmy przed dylematem - co trzeba koniecznie zrobić i w jakim zakresie zakładając, że będziemy mieszkać tam tylko parę lat, a po tym czasie je wynajmiemy. I co jesteśmy w stanie zrobić sami, a do czego potrzebny jest fachowiec. Na szczęście łazienka była w dobrym stanie. Tym sposobem fachowiec wymienił nam jedynie zagrzybione linoleum w kuchni i przedpokoju na flizy, a sami wytapetowaliśmy pokój, pomalowaliśmy pozostałe ściany, stolarkę okienną i drzwi. Meble były stare, ale stwierdziliśmy, że się przyzwyczaimy. Kupiliśmy jedynie wersalkę, bo na starej nie dało się już spać, szafkę do łązienki i krzesła do kuchni, przy czym krzesła te służą nam do dzisiaj. Po pewnym czasie szwagier postanowił pozbyć się starych tapicerowanych krzeseł z mieszkania, które wynajmował studentom, wzięliśmy je, odmalowaliśmy, wymieniliśmy tapicerkę za grosze i one też są z nami do dziś. Do tego lodówka i pralka i mieszkaliśmy tak prawie 4 lata.
Mieliśmy nadzieję, że z kawalerki przeprowadzimy się już bezpośrednio do własnego mieszkania lub domu, ale sprawy związane z kupnem działki i kredytem pokomplikowały się nieco i stanęłiśmy przez perspektywą jeszcze kilkuletniego oczekiwania na własny kąt. Trochę mnie to wówczas podłamało, bo zbliżałam się do trzydziestki, Hashimoto, zaczynaliśmy myśleć o powiększeniu rodziny, a ja bardzo ale to bardzo chciałam uniknąć posiadania dziecka w 1-pokojowym mieszkaniu. Zależało mi na tym potwornie. 20 lat mieszkałam w nim z mamą i to było chyba za długo. Miałam serdecznie dość braku prywatności, przesiadywania w kuchni by nie przeszkadzać spiącemu dziecku etc. Moze to fanaberia, ale dzieciństwo i młodosc spędzone w jednym pokoju z mamą wywarły na mnie taki wpływ, że mam teraz ogromną potrzebę prywatności, własnej przestrzeni. To jest jeden z moich priorytetów.
I w tym momencie po raz kolejny szczęście się do nas uśmiechnęło. Ciotka męża mieszkała wówczas w kamienicy o mocno nieuregulowanym stanie prawnym, nie wchodząc w szczegóły. W kamienicy były tylko dwa mieszkania, w tym drugim mieszkała starsza samotna kobieta, którą "opiekowała" się pani ostrząca zęby na zasiedzenie kamienicy przez staruszkę tytułującą się bezprawnie administratorką, a następnie spadek po niej. Właściciel zmarł w Australii, a spadkobierca właściciela przez długi czas nie interesował się tym budynkiem, sytuacja w księgach wieczystych była bardzo zagmatwana. Po prostu przypadek jak na casus w podręczniku prawniczym. W każdym razie starsza pani nagle zmarła, a w kamienicy zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Teściowa, która mieszkała tam całe dzieciństwo i czuła się z tym miejscem związana emocjonalnie zaczęła szukać właściciela, odnalazła go i zablokował on w sądzie toczącą się sprawę o zasiedzenie, a następnie przyjechał z Australii do Polski. Wdzięczny teściowej i ciotce, kompletnie nieobeznany z sytuacją mieszkaniową w Polsce, z polskim systemem prawnym, bez znajomości języka ustanowił ciotkę zarządcą, a nam wynajął to drugie mieszkanie. Zdecydowaliśmy się na to, ponieważ pierwotnie w planach było przeniesienie tam biura teścia, któremu kończyła się umowa najmu w poprzednim miejscu bardzo blisko. Pod tym kątem wykonany został prowizoryczny remont mieszkania, ale pomysł w końcu upadł. Kamienica była w kiepskim stanie, zwłaszcza stara instalacja elektryczna. Po jednym gniazdku w każdym pomieszczeniu. Instalacja nie wytrzymałaby stałego podłączenia kilku komputerów, a na gruntowny remont nie było kasy, ponieważ poprzednia samozwańcza administratorka ją po prosto rozkradła. W tym momencie powstał pomysł byśmy to my do tego mieszkania się wprowadzili na kilka lat. Wahaliśmy się. Było ono nieumeblowane. Jedynie dwie stare brzydkie szafy. Nie chcieliśmy inwestować w meble, których i tak do domu byśmy ze sobą nie zabrali. Mieszkanie w kiepskim stanie. Tynki stare, wiec nawet po odmalowaniu farba odchodziła płatami w kuchni i łazience, nieszczelne okna na korytarzu, jedynym ogrzewaniem były piece kaflowe z wkładem elektrycznym w pokojach, w kuchni normalny piec na węgiel i drewno, w łazience nic. Brzydkie stare płytki w łazience. Ale z drugiej strony wizja dwóch przestronnych pokoi i wielkiej kuchni praktycznie w centrum Krakowa po ciasnocie w kawalerce na peryferiach, w zamykanej na klucz kameralnej kamienicy gdzie oprócz nas mieszkałaby tylko ciotka po mieszkaniu na klatce schodowej gdzie praktycznie pod naszymi drzwiami prawie codziennie odbywały się imprezy meneli, mimo lokalizacji cisza i spokój i przede wszystkim cena kusiły. Ze względu na kiepski stan mieszkania nawet płacąc wyższe rachunki za prąd (ogrzewanie) wychodziliśmy na tym w sumie podobnie jak mieszkając w kawalerce, bo mocno obniżyły się rachunki za paliwo. I po raz kolejny łut szczęścia. Szwagier wynajmował mieszkanie po rodzicach w odległości jednego przystanka tramwajowego i postanowił wrócić z Kielc do Krakowa z dziewczyną, zrobić tam generalny remont i pozbyć się starych mebli. Chętnie je przyjęliśmy. Wprawdzie nic nie pasowało do niczego, ale dało się mieszkać. Kupiliśmy jedynie łóżko do sypialni, porządne, w kolorach i stylu jaki nam odpowiadał, bo miał to być już mebel docelowy, który zabierzemy ze sobą do docelowego domu.
Mieszkaliśmy tam ponad 3 lata. Zimą nie było lekko. Drzwi do pokoi musiały być non stop zamknięte by ciepło nie uciekało, a i tak temperatura oscylowała około 17-18 stopni. Kuchnię podczas wielkich mrozów ogrzewaliśmy węglem, ale jednej zimy rano gdy piec wygasał temperatura rano wynosiła w niej około 9 stopni. Łazienkę przed kąpielą nagrzewaliśmy farelką, farelkę włączałam też zimą w kuchni gdy musiałam umyć naczynia lub coś dłużej w niej zrobić. Zimą codziennie musiałam ścierać blaty w kuchni z sadzy. Ale za to mieliśmy osobną sypialnię, dużo miejsca, a do farby odłażącej płatami przyzwyczailiśmy się. Zwłaszcza, że w końcu ruszyła budowa naszego domu i tym głownie żyliśmy. Nasze docelowe plany zaczęły przybierać realne kształty. Urodził się Piotruś. Dzięki drugiemu pokojowi mogliśmy spokojnie nie przeszkadzając mu prowadzić życie gdy spał, zimą ubieraliśmy jego i siebie ciepło, a Młody zahartował się co procentuje do dziś.
W międzyczasie milion decyzji dotyczących domu. Tutaj postanowiliśmy - koniec z prowizorką. Wolimy nawet wiele lat mieszkać w niewykończonym do końca domu, ale ma być zbudowany porządnie. Zdecydowaliśmy się na dachówki ceramiczne ze względu na mieszkalne poddasze i drewniane okna. Piękne są :-) Rok 2010 zamknęliśmy z domem otynkowanym, ze zrobionymi instalacjami, a w kolejnym planowaliśmy zbudować garaż-ziemiankę i rozpocząć powoli wykończeniówkę, która miała potrwać do 2013 r., bo wtedy kończyła się nam umowa najmu. W międzyczasie rozpoczął się kryzys, więc cieszyliśmy się, że mamy jeszcze trochę czasu by wszystko spokojnie przygotować bez nerwów. jakże się myliliśmy :-)
W lutym 2011 r. nasze życie gwałtownie przyspieszyło i czas do października 2011 r. wspominam jako najbardziej nerwowy, stresujący i pracowity w całym moim życiu. Okazało się wtedy, że musimy się wyprowadzić do września 2011. Czyli mieliśmy pół roku by doprowadzić dom do stanu, w którym można zamieszkać w nim z małym dzieckiem albo wrócić do kawalerki albo wynająć coś innego już w cenach rynkowych (ta opcja nie wchodziła w grę ze względów finansowych). Burza mózgów - co jest konieczne? Na pewno garaż na dole skarpy, bo wykopanie go wymagało ciężkiego sprzętu. Zdecydowaliśmy, że robimy kotłownię, podłogi, kuchnię, łazienki i schody wewnętrzne, bo to są konieczne sprawy i najbrudniejsza robota, a nie przejmujemy się meblami, balustradami na tarasie i balkonie, piwnicą, lampami. Żeby starczyło nam na schody z balustradami (małe dziecko!) postanowiliśmy dom wymalować sami. Maciek gładził ściany, a ja malowałam. 24 dni pracy od świtu do zmroku, bo to były świeże tynki, więc trzeba je było najpierw zagruntować, a potem pokryć kilkoma warstwami, zwłaszcza pomieszczenia białe. Może nie jest to zrobione super profesjonalnie, ale całkiem przyzwoicie i wyszliśmy z założenia, że skoro planujemy dwójkę dzieci to dom i tak za kilka lat będzie nadawał się do odmalowania. Bez fałszywej skromności powiem, że uważam to swoje wielkie osiągnięcie. Padałam na nos. Jednocześnie pracowałam na pełen etat i zajmowałam się małym dzieckiem. Nerwy były straszne. Tydzień przed przeprowadzką nie mieliśmy jeszcze ciepłej wody. Jednak się udało. W październiku 2011 wreszcie wprowadziliśmy się na własne śmieci, z których nikt nie może nas wyrzucić!
Od tej pory nadal uprawiamy prowizorkę ale już na innej zasadzie - robienia po kolei tego co najpotrzebniejsze do życia według listy priorytetów, ale porządnie, i cierpliwym przymykaniu oczu na pozostałe sprawy. Wiele za nami, ale i wiele przed nami. W zeszłym roku otynkowaliśmy garaż i wyflizowaliśmy piwnicę. W tym roku w planach było wybrukowanie podjazdu, ale zrezygnowaliśmy z tego na rzecz wylania nam na razie betonu by skupić się na balustradach.To moje wielkie marzenie by móc wyjść na taras, zjeść na nim śniadanie czy wywietrzyć pościel na balknie. Cieszyć się pięknym widokiem. Do tej pory wyjmowaliśmy z drzwi klamkę by Piotrek nie wyszedł i nie spadł i korzystaliśmy jeśli już po 21, po ciemku. Balustrady już się robią, mam nadzieję, że do końca sierpnia zostaną zamontowane. Tym sposobem zakończymy wszystki "brudne" prace koło domu oprócz obłożenia płytkami schodów wejściowych, zamontowanie kiedyś tam w przyszłości kominka w salonie i pomalowania piwnicy, ale piwnica spokojnie może poczekać do pierwszego odmalowania całego domu gdy dzieci podrosną. W następnej kolejności jak coś uzbieramy to podjazd i ogrodzenie. Jeśli chodzi o meble to docelowe posiadamy jedynie w kuchni + pokój Piotrka + garderoba i nasze łożko. Tak poza tym to na razie prowizorka i zbieranina z poprzednich mieszkań. Meblować będziemy gdy zakończymy temat balustrad, podjazdu i ogrodzenia, tak porządnie, nie chcemy wydawać kasy na tanie meble, które nie do końca będą nam odpowiadały, to nasz docelowy dom i powoli bo powoli, ale urządzamy go dokładnie tak jak sobie wymarzyliśmy. A ze na razie wygląda pusto i trochę cygańsko? Trudno. Przwyczailiśmy się. Stół w kuchni ma chyba z 30 lat, jest stary i obdrapany, więc kładę długie obrusy by zasłaniały nogi. Krzesła są z poprzednich mieszkań, więc nie pasują do niczego. W salonie mamy starą wersalkę z ładną kapą, a potem długo długo nic i mały stoliczek z kawalerki na którym stoi przedpotopowy telewizor. Ćwiczymy oczy czytając małe napisy;-) Duża otwarta przestrzeń ma swoje zalety. Piotr może do woli szaleć na autku, możemy mieć rozłożoną na podłodze całą drewnianą kolejkę i nikomu ona nie przeszkadza, chłopaki grają w salonie i na korytarzu w piłkę bez obawy, że coś stłuką. W naszej sypialni kiedys będzie szafa do sufitu, na razie funkcję szafki na skarpetki i bielizne pełni stary barek, w biblioteczce za szkłem upchane są swetry, a reszta wisi ściśnięta w małej szafie. Pokój Okruszka to na razie biurko z komputerem, materac i stara komoda. 2/3 dobytku znajduje się w piwnicy. Tam umieściliśmy meble z poprzedniego, tego wynajmowanego mieszkania. Trochę było nam ich szkoda bo to były porządne poniemieckie meble, niezbyt piękne ale solidne, więc postanowilismy je zabrać. Tym sposobem mamy gdzie przechowywać nieużywane aktualnie ubrania, książki i wiele innych rzeczy, jedna szafa wylądowała w garażu i służy do przechowywania akcesoriów samochodowych. Rozważaliśmy ustawienie ich w salonie i na poddaszu, ale one są bardzo ciężkie, nie do rozkręcenia, wnoszenie i potem znoszenie ich pod schodach byłoby męką dla wszystkich, więc odpuściliśmy. talerze, kubki, kieliszki są mocno ściśnięte w szafkach kuchennych, bo nie mamy kredensu, ale na szczęście posiadamy w piwnicy spiżarnię, więc nie musimy w kuchni praktycznie przechowywać żywności.
Tak sobie myślę, że może za jakieś 5-6 lat, gdy Okruszek trochę podrośnie, gdy skończymy wszystko co trzeba, gdy odmalujemy dom po maluchach wreszcie usiądziemy spokojnie i wreszcie zakończymy nasze życie w prowizorce.A wtedy przsięgam upiję się szampanem do nieprzytomności!