Quantcast
Channel: miszmasz mój prywatny
Viewing all 352 articles
Browse latest View live

moje MUST HAVE z punktu widzenia mamy 3-letniego dziecka

$
0
0
Rzeczy, bez których nie przetrwałabym tych 3 lat (przy naszej specyfice życia) za wyjątkiem spraw oczywistych typu pieluchy etc.

lekka parasolka mieszcząca się w małym bagażniku, łatwa i szybka w składaniu, rozkładana na płasko - nie dałabym sobie bez niej absolutnie rady. Mogłam wyjść na spacer na cały dzień nie przejmując się wypadającą w międzyczasie drzemką, unieruchomić buntownika w niebezpiecznym miejscu, podczas deszczowych wakacji w Zakopanym w koszu zawsze woziłam kalosze, gumowe spodnie i płaszczyk przeciwdeszczowy i moją kurtkę

aspirator do nosa Katarek, ten podłączany do odkurzacza

termometr do ucha - rewelacja, pomiar w kilka sekund, przez sen dziecko nawet niczego nie zauważa. Nigdy nie stosowałam żadnego innego, a już całkowicie nie przemawiaja do mnie termometry do pupy

termos stalowy Primus - dla mnie, mamy dziecka od urodzenia na mm sprzęt pierwszej potrzeby. Nie bawiłam się w żadne podgrzewacze ani odmierzone ilości letniej wody w butelkach. Rano rozgrzewałam termos przelewajac go wrzątkiem, a następnie wlewałam do niego letnią wodę i spokojnie do wieczora ta temperatura się utrzymywała. Mam litrowy, wystarczał na cały dzień w okresie gdy Piotr pił samo mleko. W chłodniejsze dni można wlać wrzątek i wykorzystać go do podgrzania obiadku w plenerze, wystarczy zabrać ze sobą kubeczek, wlać wrzątek, wstawić sloiczek. Inwestycja na lata.

Zapięcie do roweru - pomysł podsunięty mi przez Kropkę :-) Na spacerach przypinałam wózek do ławki czy latarni i spokojnie biegałam za Piotrkiem nie martwiąc się, że ktoś mi go gwizdnie

Turystyczna saszetka na pasku - z powodów jak wyżej. W chłodniejsze dni dokumenty, pieniądze, komórkę i klucze mogłam trzymać w kieszeni kurtki, latem brakowało mi kieszeni więc zamiast biegać wszędzie z plecaczkiem czy oglądać się na wózek miałam wszystko przy sobie i obie ręce wolne

Średniej wielkości plecaczek turystyczny z dużą ilością kieszeni -  na zakupy (w parasolce wiele się nie zmieści), na dłuższe wyprawy z dzieckiem bez wózka i męża, zwłaszcza po odpieluchowaniu gdy na wszelki wypadek noszę ze sobą dwa komplety ubrań na zmianę. Poza tym lubię mieć wolne ręce.

Pieluszki tetrowe - do spania, przykrywania w upalne dni, jako moskitiera i przede wszystkim po dziś dzień do przytulania i pocieszania

Porządne rękawice zimowe - palce naprawdę grabieją gdy się prowadzi wózek

Pewnie sobie jeszcze coś przypomnę







drugi synek :-)

$
0
0





Dzisiaj miałam USG połówkowe. Młodzież zdrowa, wszystko w porządku.
Spodziewamy się drugiego synka :-)
Okruszek waży ok. 363 g i jest zdrowy.
Szczerze - w głębi duszy tliła się nadzieja na dziewczynkę, choć rodzina mojego męża to typowi "męscy krawcy". Od 3 pokoleń urodziła się w niej tylko jedna dziewczynka. Czułam, że to będzie chłopczyk. Myślałam, że będę zawiedziona a jednak nie. Przeciwnie cieszę się jak wariatka, że będę mamą dwóch łobuzów :-) Umieram z ciekawości jaki ten mój drugi synek będzie. Czy będzie podobny do brata. Czy będą mieli podobne temperamenty czy przeciwnie - ogień i woda.
Piotruś jest zadowolony. Kilkakrotnie kategorycznie zaznaczył, że nie chce siostrzyczki tylko braciszka.
Zawiedziona trochę jest moja teściowa. Trudno jej się dziwić. Brakowało jej małej dziewczynki. Dwóch synów, dwóch wnuków, chciała zakosztować babciowania wnuczce. Moja mama się cieszy, ale ona ma mnie. Obie zdają sobie sprawę, że to koniec "produkcji" Ani my ani szwagier nie planujemy więcej dzieci. No i szwagier trochę się podłamał, on marzył o córeczce, miał nadzieję choć na bratanicę, a tutaj same chłopaki :-) jak to określił - realna siła klanu.
Ja się cieszę.
Termin porodu - według miesiączki 9 listopada, według USG 7 listopada, w praktyce wszystko zależy od usg i oceny grubości blizny po poprzedniej cesarce i od tego czy powtórzy się zatrucie ciążowe z końca poprzedniej ciąży. Jeśli blizna okaże się zbyt cienka to czeka mnie planowa cesarka w II połowie października, tak samo w drugim przypadku.

Siedzi na razie głową do góry i rusza się coraz żwawiej. Wczoraj w nocy podczas burzy pierwszy raz kopał tak mocno, że czułam go dłonią. Żywo reaguje na czekoladę i sok pomarańczowy i, chyba, głos brata.
Ja czuję się dobrze, choć zaczynam odczuwać ciężar brzucha, kręgosłup boli mnie trochę przy dłuższym chodzeniu, a podczas ostatnich upałów kilka razy stwardniał mi brzuch. Pewnie na kolejnej wizycie u mojego gina włączy mi tak jak poprzednio fenoterol i isoptin do końca ciąży. Zgaga zelżała, pojawiły się za to niestety i tym razem bolesne skurcze nóg. W nocy budzi mnie ból, mięsień twardy jak kamień, który trudno rozmasować. Łykam magnez i potas i wiem jak sobie z tym mniej więcej radzić (unikać gwałtownych ruchów w nocy między innymi).
I czekamy.

Krakusy centusie mistrzowie prowizorki

$
0
0
Od niemalże 10 lat z konieczności uprawiamy nieustanną mieszkaniową prowizorkę w różnym stylu i zostaliśmy w tym mistrzami ;-) Jako rasowi Krakusi nie znosimy marnować pieniędzy i zwykle przede wszystkim zwracamy uwagę na praktyczność danych rozwiązań. Rzadko kiedy pozwalamy sobie na fanaberie. Mój mąż-harcerz to złota rączka i ma głęboko zakodowane, że wiele rzeczy można zrobić samemu i tego też nauczyłam się przy nim.
Nasze podejście podyktowane jest głównie względami finansowymi. Od 2004 r. większość naszych decyzji mieszkaniowych podporządkowana jest perspektywie kupna mieszkania/budowy domu i kredytowi. Założyliśmy sobie, że ile się da odkładamy na ten cel, że to jest absolutny priorytet i nie czynimy żadnych inwestycji ponad konieczne w żadnym miejscu gdzie przyjdzie nam mieszkać do momentu przeprowadzki na własne śmieci. Chcieliśmy też za wszelką cenę uniknąć konieczności wynajmu mieszkania i płacenia odstępnego, bo byłoby to pakowanie funduszy, które moglibyśmy przeznaczyć na własny dom to czyjejś prywatnej kieszeni. Ze względów rodzinnych i innych nie planujemy przeprowadzki w inną część Polski lub za granicę, co też rzutowało na nasze podejście.


Mieliśmy ogromne szczęście, bo mogliśmy zamieszkać od początku na własnych śmieciach w mojej maleńkiej kawalerce. Na parterze 10-pietrowego bloku, naprzeciwko windy i drzwi wejściowych na klatkę schodową, na której wiecznie przesiadywali blokersi, wzdłuż pionu więc z "zapaszkami" od sąsiadów, ale byliśmy szczęśliwi, że możemy tam mieszkać płacąc tylko czynsz i rachunki. Mieszkanie gdy się wprowadzaliśmy było wynajmowane już od kilku lat i wymagało remontu. Stanęliśmy przed dylematem - co trzeba koniecznie zrobić i w jakim zakresie zakładając, że będziemy mieszkać tam tylko parę lat, a po tym czasie je wynajmiemy. I co jesteśmy w stanie zrobić sami, a do czego potrzebny jest fachowiec. Na szczęście łazienka była w dobrym stanie. Tym sposobem fachowiec wymienił nam jedynie zagrzybione linoleum w kuchni i przedpokoju na flizy, a sami wytapetowaliśmy pokój, pomalowaliśmy pozostałe ściany, stolarkę okienną i drzwi. Meble były stare, ale stwierdziliśmy, że się przyzwyczaimy. Kupiliśmy jedynie wersalkę, bo na starej nie dało się już spać, szafkę do łązienki i krzesła do kuchni, przy czym krzesła te służą nam do dzisiaj. Po pewnym czasie szwagier postanowił pozbyć się starych tapicerowanych krzeseł z mieszkania, które wynajmował studentom, wzięliśmy je, odmalowaliśmy, wymieniliśmy tapicerkę za grosze i one też są z nami do dziś. Do tego lodówka i pralka i mieszkaliśmy tak prawie 4 lata.
Mieliśmy nadzieję, że z kawalerki przeprowadzimy się już bezpośrednio do własnego mieszkania lub domu, ale sprawy związane z kupnem działki i kredytem pokomplikowały się nieco i stanęłiśmy przez perspektywą jeszcze kilkuletniego oczekiwania na własny kąt. Trochę mnie to wówczas podłamało, bo zbliżałam się do trzydziestki, Hashimoto, zaczynaliśmy myśleć o powiększeniu rodziny, a ja bardzo ale to bardzo chciałam uniknąć posiadania dziecka w 1-pokojowym mieszkaniu. Zależało mi na tym potwornie. 20 lat mieszkałam w nim z mamą i to było chyba za długo. Miałam serdecznie dość braku prywatności, przesiadywania w kuchni by nie przeszkadzać spiącemu dziecku etc. Moze to fanaberia, ale dzieciństwo i młodosc spędzone w jednym pokoju z mamą wywarły na mnie taki wpływ, że mam teraz ogromną potrzebę prywatności, własnej przestrzeni. To jest jeden z moich priorytetów.
I w tym momencie po raz kolejny szczęście się do nas uśmiechnęło. Ciotka męża mieszkała wówczas w kamienicy o mocno nieuregulowanym stanie prawnym, nie wchodząc w szczegóły. W kamienicy były tylko dwa mieszkania, w tym drugim mieszkała starsza samotna kobieta, którą "opiekowała" się pani ostrząca zęby na zasiedzenie kamienicy przez staruszkę tytułującą się bezprawnie administratorką, a następnie spadek po niej. Właściciel zmarł w Australii, a spadkobierca właściciela przez długi czas nie interesował się tym budynkiem, sytuacja w księgach wieczystych była bardzo zagmatwana. Po prostu przypadek jak na casus w podręczniku prawniczym. W każdym razie starsza pani nagle zmarła, a w kamienicy zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Teściowa, która mieszkała tam całe dzieciństwo i czuła się z tym miejscem związana emocjonalnie zaczęła szukać właściciela, odnalazła go i zablokował on w sądzie toczącą się sprawę o zasiedzenie, a następnie przyjechał z Australii do Polski. Wdzięczny teściowej i ciotce, kompletnie nieobeznany z sytuacją mieszkaniową w Polsce, z polskim systemem prawnym, bez znajomości języka ustanowił ciotkę zarządcą, a nam wynajął to drugie mieszkanie. Zdecydowaliśmy się na to, ponieważ pierwotnie w planach było przeniesienie tam biura teścia, któremu kończyła się umowa najmu w poprzednim miejscu bardzo blisko. Pod tym kątem wykonany został prowizoryczny remont mieszkania, ale pomysł w końcu upadł. Kamienica była w kiepskim stanie, zwłaszcza stara instalacja elektryczna. Po jednym gniazdku w każdym pomieszczeniu. Instalacja nie wytrzymałaby stałego podłączenia kilku komputerów, a na gruntowny remont nie było kasy, ponieważ poprzednia samozwańcza administratorka ją po prosto rozkradła. W tym momencie powstał pomysł byśmy to my do tego mieszkania się wprowadzili na kilka lat. Wahaliśmy się. Było ono nieumeblowane. Jedynie dwie stare brzydkie szafy. Nie chcieliśmy inwestować w meble, których i tak do domu byśmy ze sobą nie zabrali. Mieszkanie w kiepskim stanie. Tynki stare, wiec nawet po odmalowaniu farba odchodziła płatami w kuchni i łazience, nieszczelne okna na korytarzu, jedynym ogrzewaniem były piece kaflowe z wkładem elektrycznym w pokojach, w kuchni normalny piec na węgiel i drewno, w łazience nic. Brzydkie stare płytki w łazience. Ale z drugiej strony wizja dwóch przestronnych pokoi i wielkiej kuchni praktycznie w centrum Krakowa po ciasnocie w kawalerce na peryferiach, w zamykanej na klucz kameralnej kamienicy gdzie oprócz nas mieszkałaby tylko ciotka po mieszkaniu na klatce schodowej gdzie praktycznie pod naszymi drzwiami prawie codziennie odbywały się imprezy meneli, mimo lokalizacji cisza i spokój i przede wszystkim cena kusiły. Ze względu na kiepski stan mieszkania nawet płacąc wyższe rachunki za prąd (ogrzewanie) wychodziliśmy na tym w sumie podobnie jak mieszkając w kawalerce, bo mocno obniżyły się rachunki za paliwo. I po raz kolejny łut szczęścia. Szwagier wynajmował mieszkanie po rodzicach w odległości jednego przystanka tramwajowego i postanowił wrócić z Kielc do Krakowa z dziewczyną, zrobić tam generalny remont i pozbyć się starych mebli. Chętnie je przyjęliśmy. Wprawdzie nic nie pasowało do niczego, ale dało się mieszkać. Kupiliśmy jedynie łóżko do sypialni, porządne, w kolorach i stylu jaki nam odpowiadał, bo miał to być już mebel docelowy, który zabierzemy ze sobą do docelowego domu.
Mieszkaliśmy tam ponad 3 lata. Zimą nie było lekko. Drzwi do pokoi musiały być non stop zamknięte by ciepło nie uciekało, a i tak temperatura oscylowała około 17-18 stopni. Kuchnię podczas wielkich mrozów ogrzewaliśmy węglem, ale jednej zimy rano gdy piec wygasał temperatura rano wynosiła w niej około 9 stopni. Łazienkę przed kąpielą nagrzewaliśmy farelką, farelkę włączałam też zimą w kuchni gdy musiałam umyć naczynia lub coś dłużej w niej zrobić. Zimą codziennie musiałam ścierać blaty w kuchni z sadzy. Ale za to mieliśmy osobną sypialnię, dużo miejsca, a do farby odłażącej płatami przyzwyczailiśmy się. Zwłaszcza, że w końcu ruszyła budowa naszego domu i tym głownie żyliśmy. Nasze docelowe plany zaczęły przybierać realne kształty. Urodził się Piotruś. Dzięki drugiemu pokojowi mogliśmy spokojnie nie przeszkadzając mu prowadzić życie gdy spał, zimą ubieraliśmy jego i siebie ciepło, a Młody zahartował się co procentuje do dziś.
W międzyczasie milion decyzji dotyczących domu. Tutaj postanowiliśmy - koniec z prowizorką. Wolimy nawet wiele lat mieszkać w niewykończonym do końca domu, ale ma być zbudowany porządnie. Zdecydowaliśmy się na dachówki ceramiczne ze względu na mieszkalne poddasze i drewniane okna. Piękne są :-)  Rok 2010 zamknęliśmy z domem otynkowanym, ze zrobionymi instalacjami, a w kolejnym planowaliśmy zbudować garaż-ziemiankę i rozpocząć powoli wykończeniówkę, która miała potrwać do 2013 r., bo wtedy kończyła się nam umowa najmu. W międzyczasie rozpoczął się kryzys, więc cieszyliśmy się, że mamy jeszcze trochę czasu by wszystko spokojnie przygotować bez nerwów. jakże się myliliśmy :-)
W lutym 2011 r. nasze życie gwałtownie przyspieszyło i czas do października 2011 r. wspominam jako najbardziej nerwowy, stresujący i pracowity w całym moim życiu. Okazało się wtedy, że musimy się wyprowadzić do września 2011. Czyli mieliśmy pół roku by doprowadzić dom do stanu, w którym można zamieszkać w nim z małym dzieckiem albo wrócić do kawalerki albo wynająć coś innego już w cenach rynkowych (ta opcja nie wchodziła w grę ze względów finansowych). Burza mózgów - co jest konieczne? Na pewno garaż na dole skarpy, bo wykopanie go wymagało ciężkiego sprzętu. Zdecydowaliśmy, że robimy kotłownię, podłogi, kuchnię, łazienki i schody wewnętrzne, bo to są konieczne sprawy i najbrudniejsza robota, a nie przejmujemy się meblami, balustradami na tarasie i balkonie, piwnicą, lampami. Żeby starczyło nam na schody z balustradami (małe dziecko!) postanowiliśmy dom wymalować sami. Maciek gładził ściany, a ja malowałam. 24 dni pracy od świtu do zmroku, bo to były świeże tynki, więc trzeba je było najpierw zagruntować, a potem pokryć kilkoma warstwami, zwłaszcza pomieszczenia białe. Może nie jest to zrobione super profesjonalnie, ale całkiem przyzwoicie i wyszliśmy z założenia, że skoro planujemy dwójkę dzieci to dom i tak za kilka lat będzie nadawał się do odmalowania. Bez fałszywej skromności powiem, że uważam to swoje wielkie osiągnięcie. Padałam na nos. Jednocześnie pracowałam na pełen etat i zajmowałam się małym dzieckiem. Nerwy były straszne. Tydzień przed przeprowadzką nie mieliśmy jeszcze ciepłej wody. Jednak się udało. W październiku 2011 wreszcie wprowadziliśmy się na własne śmieci, z których nikt nie może nas wyrzucić!
Od tej pory nadal uprawiamy prowizorkę ale już na innej zasadzie - robienia po kolei tego co najpotrzebniejsze do życia według listy priorytetów, ale porządnie, i cierpliwym przymykaniu oczu na pozostałe sprawy. Wiele za nami, ale i wiele przed nami. W zeszłym roku otynkowaliśmy garaż i wyflizowaliśmy piwnicę. W tym roku w planach było wybrukowanie podjazdu, ale zrezygnowaliśmy z tego na rzecz wylania nam na razie betonu by skupić się na balustradach.To moje wielkie marzenie by móc wyjść na taras, zjeść na nim śniadanie czy wywietrzyć pościel na balknie. Cieszyć się pięknym widokiem. Do tej pory wyjmowaliśmy z drzwi klamkę by Piotrek nie wyszedł i nie spadł i korzystaliśmy jeśli już po 21, po ciemku. Balustrady już się robią, mam nadzieję, że do końca sierpnia zostaną zamontowane. Tym sposobem zakończymy wszystki "brudne" prace koło domu oprócz obłożenia płytkami schodów wejściowych, zamontowanie kiedyś tam w przyszłości kominka w salonie i pomalowania piwnicy, ale piwnica spokojnie może poczekać do pierwszego odmalowania całego domu gdy dzieci podrosną. W następnej kolejności jak coś uzbieramy to podjazd i ogrodzenie. Jeśli chodzi o meble to docelowe posiadamy jedynie w kuchni + pokój Piotrka + garderoba i nasze łożko. Tak poza tym to na razie prowizorka i zbieranina z poprzednich mieszkań. Meblować będziemy gdy zakończymy temat balustrad, podjazdu i ogrodzenia, tak porządnie, nie chcemy wydawać kasy na tanie meble, które nie do końca będą nam odpowiadały, to nasz docelowy dom i powoli bo powoli, ale urządzamy go dokładnie tak jak sobie wymarzyliśmy. A ze na razie wygląda pusto i trochę cygańsko? Trudno. Przwyczailiśmy się. Stół w kuchni ma chyba z 30 lat, jest stary i obdrapany, więc kładę długie obrusy by zasłaniały nogi. Krzesła są z poprzednich mieszkań, więc nie pasują do niczego.  W salonie mamy starą wersalkę z ładną kapą, a potem długo długo nic i mały stoliczek z kawalerki na którym stoi przedpotopowy telewizor. Ćwiczymy oczy czytając małe napisy;-) Duża otwarta przestrzeń ma swoje zalety. Piotr może do woli szaleć na autku, możemy mieć rozłożoną na podłodze całą drewnianą kolejkę i nikomu ona nie przeszkadza, chłopaki grają w salonie i na korytarzu w piłkę bez obawy, że coś stłuką. W naszej sypialni kiedys będzie szafa do sufitu, na razie funkcję szafki na skarpetki i bielizne pełni stary barek, w biblioteczce za szkłem upchane są swetry, a reszta wisi ściśnięta w małej szafie. Pokój Okruszka to na razie biurko z komputerem, materac i stara komoda. 2/3 dobytku znajduje się w piwnicy. Tam umieściliśmy meble z poprzedniego, tego wynajmowanego mieszkania. Trochę było nam ich szkoda bo to były porządne poniemieckie meble, niezbyt piękne ale solidne, więc postanowilismy je zabrać. Tym sposobem mamy gdzie przechowywać nieużywane aktualnie ubrania, książki i wiele innych rzeczy, jedna szafa wylądowała w garażu i służy do przechowywania akcesoriów samochodowych. Rozważaliśmy ustawienie ich w salonie i na poddaszu, ale one są bardzo ciężkie, nie do rozkręcenia, wnoszenie i potem znoszenie ich pod schodach byłoby męką dla wszystkich, więc odpuściliśmy. talerze, kubki, kieliszki są mocno ściśnięte w szafkach kuchennych, bo nie mamy kredensu, ale na szczęście posiadamy w piwnicy spiżarnię, więc nie musimy w kuchni praktycznie przechowywać żywności.
Tak sobie myślę, że może za jakieś 5-6 lat, gdy Okruszek trochę podrośnie, gdy skończymy wszystko co trzeba, gdy odmalujemy dom po maluchach wreszcie usiądziemy spokojnie i wreszcie zakończymy nasze życie w prowizorce.A wtedy przsięgam upiję się szampanem do nieprzytomności!



jak ciężarówka przebalowała weekend :-)

$
0
0
Ostatnio weekend to w zasadzie jedna wielka impreza :-)
Piątek wieczór już od dawna zaplanowany był jako wieczór dla nas. Wychodne tak zwane. W kwietniu kupiliśmy bilety na koncert Carmina Burana, wyjątkowy bo na dziedzińcu Wawelu. Mój mąż jest wielbicielem tej kantaty. Ma kilka płyt z różnymi wykonaniami, więc kiedy dowiedzieliśmy się, że opera krakowska zagra trzy koncerty na Wawelu od razu oczy mu się zaświeciły. Piotruś miał zostać u teściów na noc, a my modliliśmy się by nie padało, bo w kasie uprzedzono nas, że koncert zostanie odwołany w razie deszczu. Niestety cały piątek w Krakowie był pochmurny. Po południu wprawdzie przestało mżyć, ale szare chmury nadal wisiały na niebie i niestety o 20.15 lunęło. A koncert zaczynał się o 21! Poszliśmy na Wawel, Maciek przekonany, że dowiemy się o jego odwołaniu, ale ja nie traciłam nadziei. Z powodów finansowych zresztą. Zakładałam, że scena będzie zadaszona i organizatorzy zrobią wszystko by widowisko się odbyło bo szkoda tracić 1/3 wpływów z biletów. I tak się stało. Dostaliśmy płaszcze przeciwdeszczowe i było REWELACYJNIE. Uprzedzono wprawdzie widzów, że jeśli opady przybiorą na sile to koncert dokończony zostanie w wersji oratoryjnej, bez choreografii jednak tancerze do samego końca dzielnie wytrwali. Byłam pełna podziwu.
W sobotą po południu umówiłam się ze szwagierką i jej synkiem Antosiem w parku po drzemce dzieciaków. Rano zadzwoniłam do teściowej, okazało się, że Piotrus świetnei się bawi, wstał bardzo wcześnie i doszłyśmy do wniosku, że w takim układzie wcześniej też zrobi się senny, więc najlepiej położyć go u teściów, a ja przyjadę po niego później i pojedziemy prosto do parku. Po telefonie położyłam sie jeszcze na chwileczkę i.... spałam do 11! Szok. Jak za dawnych dobrych lat. Potem rundka po sklepach budowlanych, bo zepsuła się nam dokumentnie bateria w zlewie kuchennym i szukamy czegoś porządniejszego.
Wieczorem znowu wychodne, tym razem już moje solo. Mój najlepszy przyjaciel, najbliższa mi osoba po Maćku, mieszkajacy w Barcelonie przyjechał do Polski na miesiąc i umówiliśmy się ze wspólnymi znajomymi. Mogę nie widziec go 1.5 roku tak jak teraz, a za każdym razem cuzje się jakbyśmy wczoraj skończyli liceum. Marcin obrobnił w Barcelonie doktorat z socjologii i mieszka tam od lat ucząc angielskiego, prowadząc prace badawcze i aplikując na przeróżne post-doki. Nie jest łatwo. Przez ostatnie pół roku mając dość pracy na czarno pracował na infolinii Axa, gdzie dzwonili głównie poszkodowani w wypadkach rugając go, wyzywając od najgorszych i wyładowując na nim swój stres. Opowiadał, że kiedy trafiła się trudniejsza sprawa wymagająca wykonania od niego kilku telefonów to najczęściej nawet nie miał jak jej załatwić bo non stop miał rozmowy przychodzące, które musiał przyjmować, a na koniec dnia wyzywany był od najgorszych.  Założył, że musi wytrzymac te pół roku by zyskać prawo do zapomogi, a następnie razem ze swoim chłopakiem wyjechali na 2 miesiące na farme ekologiczną pracować w zamian za mieszkanie i wyżywienie by odzyskać równowagę, uciec od wyścigu szczurów i przemyśleć swoje życie. Teraz przez miesiąc jest w Krakowie i pomaga ojcu odbudować zrujnowany warsztat, potem razem z Alessandro jadą na 3 tygodnie do Tybetu zrealizować swoje marzenia, a potem planują zatrzymać się na jakiś czas w Tajlandii i uczyć tam angielskiego.Zupełnie inny tryb życia niż mój. Słuchając go czułam się z jednej strony jak kosmitka z innej planety, a z drugiej nadal rozumiemy sie bez słów. Do domu wróciłam koło 4, bo jako osoba niepijąca zaofiarowałam się, że wszystkich odwiozę. Zjeździłam caluteńki Kraków, bo towarzystwo mieszka na 3 różnych końcach miasta :-) W niedzielę grill u nas.
Niedziela to znowu impreza. Tym razem urodziny sąsiada, 5-letniego Wiktora. Trochę nie dopisali goście. Jedni wyjechali na wakacje, drugim przesunął się mecz i ostatecznie byliśmy tylko my, dziadkowie i dwójka kuzynów. Piotruś fajnie się bawił i byłam z niego bardzo dumna, bo nie daje sobie w kaszę dmuchać. Wiktor jak to Wiktor demonstrował jak zwykle, że jest najlepszy, ma najlepsze zabawki i w ogóle jest naj oraz miał jakieś fazy na zabranianie wstępu do poszczególnych pokoi. Piotr w pewnym momencie chciał przyjść do nas do salonu, a Wiktor zagrodził mu drogę i nie pozwalał przejść. Piotr zdecydowanym ruchem odsunął go na bok i oznajmił "nie możesz zabraniać mi iść do mojej mamy bo wszyscy pójdziemy do domu". Parę miesięcy temu by się po prostu rozpłakał. Brawo synu!

Jestem egoistką. Potrzebuję przestrzeni.

$
0
0
Dokładnie tak.

W pewnym momencie dojrzałam do tego by mówić wreszcie o swoich potrzebach. Mój ojciec za każdym razem gdy mu się sprzeciwiłam, gdy miałam inne zdanie tłukł mi do głowy, że jestem egoistką. Zakodowałam sobie, że mówienie o własnych potrzebach jest złe. Że to inni są ważniejsi. Długo trwało zanim zrozumiałam, że mam do swoich potrzeb prawo i mam prawo je spełniać.
 
Kocham mojego męża, ale nie czuje potrzeby spędzania z nim całego czasu wolnego choć mamy go tak niewiele. Z racji specyfiki jego pracy rzadko spędzamy razem urlopy. Kiedyś mi to przeszkadzało, teraz już nie. Idealny weekend dla mnie to taki spędzony częściowo razem, a częściowo osobno (no, jedno z nas z Piotrkiem). Podobnie na jakiś wyjazdach.

Uwielbiam wychodzić SAMA. Uwielbiam być SAMA w domu. Oczywiście nie przez dłuższy okres czasu, ale naprawdę nie miałabym nic przeciwko by Maciek wyjechał z Piotrkiem gdzieś w piątek na weekend i posiedzieć spokojnie w domu.

Mamy osobne konta, nie znamy haseł do swojej poczty. Pamiętam jaka byłam zdziwiona gdy moja koleżanka po ślubie zrezygnowała z konta na GG i podpięła się pod męża bo tak wygodniej. Nie potrafiłam już do niej pisać wiedząc, że niekoniecznie to ona pierwsza przeczyta moją wiadomość.

Muszę mieć własną przestrzeń tam gdzie przebywam. Zawsze źle się czułam nocując czy mieszkając ze współlokatorami w jednym pokoju, za wyjątkiem męża.

Na wyjazdach służbowych celebruję moment, gdy wieczorem zamykam za sobą drzwi pokoju hotelowego.

Nie znosiłam przeszklonych drzwi w mieszkaniu w bloku i w domu mamy wszędzie za wyjątkiem łazienek i garderoby pełne drewniane drzwi tak by każde pomieszczenie stanowiło zamkniętą całość.

Bardzo się cieszę, że mamy dwa osobne pokoje przeznaczone dla dzieci.

Kocham obu moich synków nad życie, i 3-latka i brzuszkowca, ale wiem, że nie nadaję się do pójścia na urlop wychowawczy. Pomijając kwestie finansowe oszalałabym. Jak powietrza potrzebuję chwili dla siebie, choćby 15 minut wieczorem i robienia w życiu czegoś poza wychowywaniem dzieci i prowadzenia domu.

Nie mam potrzeby spania z dzieckiem. Idea co-sleepingu jest mi kompletnie obca.

Piotruś zostawał z babciami na parę godzin od maleńkości a ja nigdy nie czułam się źle z tym, że wychodzę i przysięgam nigdy nie czułam tęsknoty ani potrzeby telefonowania do domu. Delektowałam się resetem.

Zamierzam karmić piersią Okruszka, ale nie ukrywam, że powody mojej decyzji są czysto racjonalne - odporność w towarzystwie brata-przedszkolaka i finanse. Wiem również, że w razie poważniejszych problemów nie będę szaleć, odciągać, siedzieć z laktatorem, podawać moje mleko butelka, bo wolę ten czas poświęcić na zabawę z dziećmi, prace domowe lub odpoczynek. Tak, nie mam zamiaru "walczyć" do upadłego i w razie czego pójde na łatwiznę.





odzyskany spokój, odzyskane wieczory + foto

$
0
0
Będę szczera. Maj i czerwiec to były bardzo kiepskie miesiące w naszych relacjach z synem choć działo się tyle fajnych rzeczy - urodziny, wakacje nad morzem. Powrót buntu dwulatka, tyle że w wersji do sześcianu i to z dnia na dzień. Pisałam o tym. Krzyki, histeria, wariactwa. Momentami miałam serdecznie dość, zwłaszcza w ciąży. Czas spędzany z synem przestał mnie cieszyć..... Do tego zasypianie...
Z zasypianiem to była taka historia.
Piotrek bardzo dobrze śpi w nocy, głęboko, bardzo rzadko się wybudza. W rodzinie męża krążą takie super geny, i mąż i jego brat i butelkowy Piotrek i Antek praktycznie wyłącznie na piersi, wiszący na niej w dzień  przez 6 miesięcy przesypiali całe noce od 2-3 miesiąca życia (to daje mi nadzieję na przyszłość ;-). Tak że noce super. Z usypianiem też przez ponad półtora roku nie było żadnego problemu. Od razu zaznaczam, że nie czuję potrzeby spania z dzieckiem (poza jakaś sporadyczną drzemką w ciągu dnia, wyjazdami czy chorobą)  i jak nadmieniłam w poprzednim poście jestem rasową egoistką pod względem potrzeby przestrzeni dla siebie ;-) Piotrek w każdym razie od urodzenia był odkładany do łożeczka zanim usnął i spokojnie w nim zasypiał bez naszej asysty, również po przeprowadzce do własnego pokoju. Nie było z tym najmniejszego problemu. Mleko, ząbki, bajka i spać. Kiedy miał niecałe dwa lata system się posypał. Wszysko rozeszło się o łożeczko i jego zapędy kaskaderskie. Niestety mieliśmy łóżeczko z opuszczanym bokiem zamiast wyjmowanych szczebelków (błąd błąd i jeszcze raz błąd!). Piotrek zaczął wyłazić górą i nawet po opuszczeniu boku było to niebezpieczne. Musieliśmy bok całkowicie odkręcić i przez miesiąc z hakiem, zanim nie dostał normalnego łóżka z ogranicznikiem spał w w takim niemowlęcym otwartym, a obok leżała góra kołder i poduszek amortyzujących ewentualny upadek. Wtedy zaczęłam przy nim siedzieć aż zaśnie, bo przed snem dość mocno sie kręci. Syn niestety nie wiem kiedy przyzwyczaił się do tego i zaczął ostro protestować przed wychodzeniem z pokoju, pojawił się lęk przed ciemnością, mój mąż często wyjeżdżal w delegacje i suma sumarum rozpoczął się mój etat pełnowymiarowego usypiacza wieczornego. Nie zrozumcie mnie źle. Nie chodzi o to, że było to dla mnie nieprzyjemne. Pokój Piotrka jest najbardziej kameralnym pomieszczeniem w całym naszym domu, sąsiedzi daleko, cisza, buczenie lądujących samolotów, latem żaby kumkajace w stawie. W sumie to relaksujące posiedzieć tak sobie w ciemności. Sęk w tym, że padnięta po całym dniu coraz częściej zaczęłam z Piotrkiem zasypiać. Na krześle, bo wtedy przynajmniej budziłam się przed północą, jakbym się z nim położyła to prawdopodobnie obudziłabym się rano nieumyta, w przepoconym ubraniu i bez szans na ranny prysznic bo czasu za mało. Piotrek coraz więcej czasu potrzebował na wyciszenie. Bez problemu zasypiał z tatą czy babcią gdy mnie nie było, ale jeśli tylko wiedział, że jestem gdzieś w domu nie było o tym mowy - mama i koniec. Najwcześniej wychodziłam z jego pokoju o 21.30, a zwykle przysypiałam i budziałam się połamana na tym krześle, zgięta wpół około 23 lub później. Dodam jeszcze, że wracam z pracy o 18, jeśli odbieram Piotra od opiekunki to zanim razem dotrzemy do domu jest prawie 19, więc siłą rzeczy ten czas przed kąpielą i spaniem przeznaczaliśmy dla siebie, a nie na prace domowe bo niby kiedy? Jeśli mąż wieczorem był w domu to budził mnie o tej 22, ale czasem sam tracił poczucie czasu, albo byłam sama, wychodziłam z sypialni Młodego półprzytomna,  połamana i zła przed północa, wściekła, że jeszcze tyle rzeczy jest do zrobienia, że znowu kolację będę jeść po północy i nie położę się przed 2 i miałam tego coraz bardziej powyżej uszu. Nawet umawianie się na głupi telefon z przyjaciólką trwało kilka dni nie mogłam się umówić bo zwykle budziłam się gdy ona już spała. Zrobiliśmy z mężem kilka podejść w kwestii nauki ponownego samodzielnego zasypiania, ale kończyły się mega histerią i odpuszczaliśmy. Coraz bardziej mnie to martwiło ze względu na Okruszka. Czułam, że musimy się tym zająć jak najszybciej, bo kiedy Okruch sie urodzi i będę go karmić piersią to naprawdę wieczorem się nie rozdwoję i Piotrek po prostu będzie musiał zasypiać z tatą lub sam, albo skończy się na wspólnym spaniu w sypialni czego chcę uniknąć i jeśli nie zadziałamy wcześniej to skojarzy tę zmianę z pojawieniem się brata i nastawi do niego negatywnie. Planowałam to od początku ciąży, ale najpierw byłam mega zmęczona, potem odkładałam to na "poświętach", potem na "pourodzinach" potem "po wakacjach" aż w końcu gdy w środę 3 lipca po raz kolejny obudziłam się w mega niewygodnej pozycji na krześle o godzinie 23.40 powiedziałam DOŚĆ.
I wiecie co? SURPRISE! Nastawialiśmy się na trudne kilka tygodni. Zwłaszcza w kontekście ciężkiego okresu, który przechodziliśmy, ale to już 6 miesiąc ciąży i czas naglił. A tutaj kompletne pozytywne zaskoczenie. W czwartek 4 lipca wrócił mój kochany słodki mądry synek. Tak po prostu przestał histeryzować i znowu zaczęliśmy się normalnie po ludzku dogadywać. Nauka samodzielnego zasypiania, o ile można nazwać to nauką trwała jeden wieczór. Pogadałam z nim, zostawiłam włączone światło na korytarzu, półotwarte drzwi i wytłumaczylam, że idę na dół wyprasować ubrania i wziąć prysznic. Przez pierwszy wieczór trochę marudził ale bez płaczu i Maciek do niego chodził. Drugiego nie było problemu. Trzeciego sam mnie pożegnał i obrócił do ściany. W niedzielę to samo. Nie zawołał mnie ani razu choć drzwi do jego pokoju były dość szeroko otwarte a my nie zachowywaliśmy się jakoś specjalnie cicho. Robiliśmy to co zwykle - rozładowywanie zmywarki, rozmowy. Jestem w pozytywnym szoku. Czuję sie jakbym odzyskała wolność. W piątek o 22 mieliśmy ugotowany obiad na sobotę, zrobione pranie, wszystko poprasowane, dom ogarnięty, kolacja na stole a my wyprysznicowani mieliśmy chwilę czasu dla siebie. Dla mnie to bardzo dużo i ogromnie mi tego brakowało, tych 2 godzin wieczorem na relaks, prace lub naukę, a za kilka miesięcy w kontekście Okruszka - na wszystko czego nie da się zrobić przy niemowlaku.
Poza tym wspaniały, spokojny weekend z uśmiechniętym Piotrem, tak bardzo mi tego brakowało, takich spokojnych radosnych chwil zamiast awantur i walki o wszystko. W sobotę Maciek pracował, a my wybraliśmy się najpierw do Muzeum Lotnictwa, a potem do Ogrodu Doświadczeń, w międzyczasie drzemka w samochodzie i pizza na obiad. Piotrkowi bardzo się podobało, dorósł do tego miejsca bo rok temu niewiele rozumiał i trochę się nudził. Mnie najbardziej podobało się wejście do kalejdoskopu. Posiedzielibyśmy tam dłużej, ale wygnał nas skwar. Wyjeżdżaliśmy z domu w mżawce, muzeum zwiedzaliśmy w kurtkach i kaloszach bo padało, a potem ni stąd ni zowąd zaskoczył nas upał, a my w dżinsach. W niedzielę próba rodzinnego wyjścia do kościoła. O moim stosunku do sprawy pisałam już tu Wybraliśmy z Maćkiem kościól w mieście żeby można było iśc z dzieckiem na spacer gdy się znudzi i ku naszemu zdumieniu Piotrek, który jeszcze niedawno nie chciał w ogóle wejść do żadnej świątyni, wytrwał w dobrej kondycji do końca kazania. Wprawdzie zatykał na początku uszy, bo generalnie nie gustuje w organach i kościelnych śpiewach, ale było OK. W pewnym momencie spytał tatę na cały głos : "tato a widziałeś prawdziwego Jezusa????". Połowa kościoła lała ze śmiechu :-) Po mszy rodzinne lody i do domu, bo na 15 zaprosiliśmy znajomych na grilla. Było miło. Moja przyjaciółka zajęła sie zaprowiantowaniem w mięsiwo i najedliśmy się pysznych kiełbasek i karkówki, a Piotrek jeździł autkiem, budował z desek i kamieni, rysował kredą po naszym pseudo-skalniaku i do wieczora byl w szampańskim humorze. Naprawdę jestem przeszczęśliwa, że minął ten trudny okres, może skok rozwojowy, i znowu jest jak kiedyś. Kiedy zbieraliśmy się do domu autko na którym jeżdził było całe brudne, więc nie pozwoliłam zabierać go na górę zanim go nie umyję i wysuszę. Jeszcze tydzień temu byłaby z tego powodu afera z leżeniem na podłodze, wyciem i innymi cudami na kiju, a wczoraj spokojnie synkowi wytłumaczyłam, że kiedy tylko silnik wystygnie umyję dokładnie koła i karoserię i rano będzie niego czekało przed pokojem a on to zaakceptował bez problemu. Moża to takie nic, ale dla mnie tak wiele :-)

Kilka fotek.
Powolutku montują się nasze balustrady i miejmy nadzieję, że w sierpniu będziemy mogli jeść posiłki na tarasie. Balustrady zostaną obłożone od spodu przeźroczystym plexi dopóki dzieci są małe ze względu na otwory. Tylko takie jednak pasowały do naszego domu. Metalowe odpadły w przedbiegach zaś pionowe odpowiednio gęsto ułożone bardzo zeszpeciłyby dom, co było doskonale widoczne na symulacjach. Jego ozdobą jest stolarka ze szprosami w bardzo ładnym naszym zdaniem kolorze komponującym się z dachówką. Dom jest na wysokiej piwnicy, więc patrząc z doły gęste balustrady kompletnie ją przysłoniłyby i zepsuły cały efekt, zaś od wewnątrz zasłoniłyby piękny widok na stawy rybne.

Lokum Okrucha w 23tc. Masakra, brzuch na początku 6 miesiąca mam jak pod koniec siódmego z Piotrem. Przez ostatnie 2 tygodnie tak urósł.

Malowanie skały kredą.
Mistrzu z lodami.
Ogród Doświadczeń








muszę to z siebie wyrzucić. O moich lękach

$
0
0
Pomarudzę trochę. Nachodzą mnie ostatnio lęki i obawy. Staram się nie zamartwiać na zapas i skupiać na pozytywach ale - wiecie - hormony..... Muszę to z siebie wyrzucić.

Bardzo boję się nie tyle porodu, co okresu tuż przed i tuż po. Modlę się bym nie miała jak ostatnio zatrucia ciążowego, bym nie musiała leżeć w szpitalu i byśmy szybko z niego wyszli. Niestety raczej kroi się planowa cesarka, wolałabym rodzić naturalnie by szybciej do siebie dojść, ale na ostatnim usg blizna po poprzedniej nie wyglądała na wystarczająco grubą by można było ryzykować taką próbę. A ja mam do domu pod górę, po cesarce każde wejście do domu i zejście do garażu będzie trudne przez pewien czas, a trzeba Piotrka do przedszkola wozić. Nie chcę długo leżeć w szpitalu ze względu na niego. Tęskniłby bardzo, a tam gdzie będę rodzić nie wpuszczają dzieci poniżej 12 lat w ogóle do szpitala, jedynie do mini poczekalni (zupełnie słusznie zresztą), nie ma ogrodu żeby wyjść gdzieś tylko parking. Boję się też cesarki ze względu na krwotok, który miałam po ostatniej. I bólu po cesarce się boję. Ostatnio było pod tym względem super bo przez kilka dni miałam po prostu znieczulenie, ale to ze względu na to, że wystąpiły komplikacje.

I boję się opieki nad niemowlakiem. Śmiesznie nie? Powinnam być zaprawiona w bojach. Ale wcale nie jestem. Piotruś mnie rozpuścił. Nie wiem tak naprawdę co to nieprzespane noce, bo co to znaczy przez 2 miesiące budzić się co 3-4 godziny na karmienie trwające 15 minut, a potem przesypiać spokojnie całą? Luksus. Bardzo rzadko zdarzały się cięższe noce. Nie wiem co to koszmar ząbkowania, bo Piotrek przeszedł je bardzo łagodnie. On ma cudowną zdolność przesypiania bólu jeśli tylko nie towarzyszy mu wysoka gorączka, a tę miał rzadko. Kilka razy zapodałam nurofen na noc i po sprawie. Nie wiem co to choroby w niemowlęctwie bo choroby nas na szczęście raczej omijają. Okruszka jednak na pewno nie ominą, w końcu będzie miał brata-przedszkolaka.

Boję się karmienia piersią. Mam nadzieję, że pójdzie gładko tym razem, bo szczerze mówiąc na samą myśl o laktatorze robi mi się niedobrze.

Boję się o kasę. Niestety zarabiam częściowo oficjalnie, częściowo nie. Na macierzyńskim dostawać będę rzecz jasna tylko tę oficjalną część, nie da się przeżyć bez zużycia oszczędności i wszystko spadnie na Maćka, będzie przez ten czas głównym żywicielem rodziny. Będzie bardzo ciężko. Na pewno na Boże Narodzenie prezenty tylko dla dzieci i to bardzo skromne żeby było z czego opłacić zimowy rachunek za gaz i takie tam smęty. Musze jak najszybciej wrócić do pracy, nie ma mowy o przedłużeniu macierzyńskiego o rodzicielski - 60% mojej oficjalnej podstawy to już w ogóle śmiech na sali, wychowawczy to głodowanie.Chciałabym ją zmienić. Moja obecna to coraz większa porażka. Mam wrażenie, że nic nie umiem i nie jestem nic warta na rynku pracy.

I zimy się okropnie boję. Nienawidzę jej i budzi we mnie lęk. Pisałam o tym kiedyś tu. Boję się, że siedząc w domu z Okruszkiem, odcięta od świata wpadnę w doła. Że będę się czuła jak w więizeniu i ze przysłoni mi to radość ze wspólnych miesięcy. Oby w tym roku nie było wielkich mrozów, oby można było w miarę swobodnie wychodzić.

 Martwię się jak Piotrek zaadaptuje się w przedszkolu. Mam nadzieję, że da radę. Zostało 6 tygodni do adaptacji. To już za chwilę. Nie ma raczej mowy byśmy siedzieli razem w domu. On umrze z nudów, a ja przecież nie dam rady z niemowlakiem zimą wychodzić na dłuższe spacery czy ciągnąc sanki pchając jednocześnie wózek, a zanim Maciek wróci z pracy będzie już ciemno. Boję się chorób przedszkolnych, ale wiem, że Piotr musi iść do przedszkola, że w domu nie rozwinie swojego potencjału, że jest mu to potrzebne.

I wreszcie, last but not least, może nie powinnam o tym głośno mówić ale napiszę obawiam się zniewolenia. Potrzebuję trochę czasu dla siebie, potrzebuję być sama. Z Piotrkiem miałam na to szanse. Zostawał z tatą lub babcią. Przy dwójce małych dzieci nie będzie to już takie proste. Mój mąż potrafi oczywiście wszystko zrobić, ale jak większość facetów ma problem z wielozadaniowością. Gubi się wtedy i denerwuje. Ogarnięcie dwójki małych dzieci przez niego przez kilka godzin raczej nie wchodzi w grę. Muszę więc nastawić się na to, że o samotnych wyjściach na jakieś  nie wiem rok-dwa mogę raczej zapomnieć, a jeśli już to będzie to wymagać zaawansowanych kombinacji logistycznych typu Piotr do babci, Okruch z tatą. Wiem, że to egoistyczne myśleć o tym ale tak właśnie czuję.

I nuda. Monotonia. Okrutne to co napiszę, ale niemowlaki czasem mnie nudzą. Mam na myśli zabawę z niemowlakami. Nic na to nie poradzę. bardzo lubię się teraz bawić z Piotrkiem, ale pamiętam, że gdy miał kilka miesięcy siedzenie z nim na macie szybko mnie nużyło. Nie jestem z tych kobiet, które zachwycają się każdym napotkanym dzieckiem, które godzinami mówią z przyjemnością do niemowlaka. Przepraszam ale nie. Tęsknię za przytulaniem, za ufnym małym łebkiem na moim ramieniem i dziecięcym zapachem ale nie za grzechotkami. Taka ze mnie wredna baba.

Kocham obu moich chłopców ogromnie. Bardzo chciałam drugiego dziecka i jestem szczęśliwa, że jest, że zyje we mnie, czekam na niego i czuję, że nasza rodzina będzie wtedy kompletna. Do tej pory brakowało tej czwartej osoby. Ale druga, ciemniejsza strona mojej natury napędza moje lęki i obawy.

Musiałam to z siebie wyrzucić.



urodziny szwagranka i akcja drzemka-brzuch

$
0
0
W niedzielę świętowaliśmy 2 urodziny mojego szwagranka Antosia. Mówię Wam - przegość :-) Taka cicha woda. Niby spokojny, zdystansowany, a przy bliższym poznaniu dowcipniś jakich mało, niestrudzony wspinacz. Miłośnik wszelkich owoców. Maliny i borówki z jego tortu znikły w niecałą minutę. Bardzo dużo mówi jak na swój wiek i pięknie deklinuje.
Urodzinki dla Antosia bardzo udane, dostał piekne prezenty i cały czas usmiechał się od ucha do ucha. Piotrek niestety nie za bardzo...Powód - drzemka, drzemka, drzemka, ból brzucha i niedospanie.
Urodziny odbywały sie u teściów, bo Marek z Grażynką mają w sumie małe mieszkanie i u teściów wygodniej - jest ogródek, dzieciaki mogą pobiegać. Teściu pojechał do brata, więc zaplanowane były na ok. 16, po jego powrocie. Ja o 10.40 miałam wizytę u gina, nie wiedziałam ile czasu mi zejdzie, więc ustaliliśmy z Maćkiem, że pojedzie tam z Piotrkiem koło południa, by Młody w razie czego się przespał przed imprezą, a ja dojadę bezpośrednio od lekarza by pomóc Grażynce w przygotowaniach. Piotrek w sumie w sobotę nie spał w ogóle i może nie był w związku z tym w super świetnym nastroju, ale też bez tragedii, więc kiedy około 14 nie wykazywał chęci na drzemkę nie nalegałam. Naiwnie sądziłam, że wytrzyma do wieczora.Taaa. Chwile potem dostał takiego świra, że stało się jasne, że jeśli nie zdrzemnie się choć trochę to reszta dnia będzie porażką. Problem w tym, że nijak nie dało się go do drzemnki przekonać, choć potykał się o własne stopy i co chwilę buczał ze zmęczenia. No masakra. Maciek zaniósł go do pokoju na górę, siłą, położyłam się z nim na chwilę i w 2 minuty spał. Fajnie. Teściu wrócił, więc siedliśmy do obiadu nie czekajac na Piotrka, w końcu Antoś maly, lubi dmuchać świeczki, może je zdmuchiwać cały wieczór nawet kilkaset razy. Po około 45 minutach płacz z góry. Piotrek leży z zamknietymi oczami, nieprzytomny i płacze żałośnie, brzuch twardy, kulił sie przy nacisku więc było dla mnie oczywiste, że to wzdęcie. Przyniosłam Espumisan, rozbudziłam go odrobinę (co bynajmniej nie poprawiło jego humoru), podałam lek i wszystko powoli wracało do normy, ale powoli. W tym momencie dostałam wnerwa na teściową. Ja wiem, że chciała dobrze ale.....Ja znam moje dziecko. Wiem, że nienawidzi być wyrywany ze snu dopóki się nie wyśpi. A już zwłaszcza przez ostry ból brzucha. I ostatnią rzeczą na jaką ma wtedy ochotę to przebywać w pomieszczeniu pełnym ludzi w hałasie. On wtedy chce pobyć sam, albo posiedzieć ze mną lub z tatą, przytulić się , wypłakać się, wyżalić i wtedy powoli dochodzi do siebie. Lekarstwo nie działa w ułamku sekundy, a to jest dziecko, które też potrzebuje czasu by wrócił mu humor, nie? A sytuacja wyglądała tak, że ja siedzę w starym pokoju Maćka z Piotrkiem na kolanach, przytulam go, głaszczę po głowie, a w pokoju teściowa, szwagier i Antoś gapią się i komentują. Spokojnie wytłumaczyłam, że Piotrek dojdzie do siebie, że potrzebuje trochę czasu i posiedzimy sobie spokojnie sami. Marek od razu zrozumiał, teściowa nie. Stoi i gada, że to pewnie spodenki miał za ciasne, że co on mógł zjeść, zeby mu pić dać, do Piotrka zagaduje, że mu jakies motylki pokaże, żeby zszedł na dół bo tam tort. Spokojnie powiedziałam, że nie wiem co mu zaszkodziło, ale lekarstwo zaczyna działać i zejdziemy jak Piotrek dojdzie do siebie. Nic. dalej swoje. W końcu już stanowczo poprosiłam by nas zostawiła samych bo Piotrka jej propozycje zabawy i innych rzeczy tylko denerwowały - został wyrwany ze snu i chciał jeszcze dospać, poleżeć, ani w głowie mu były torty i urodziny. Teściowa się trochę obraziła. Trudno. Poprzytulaliśmy się, potem Młody stwierdził, że jeszcze pośpi, zostawiłam go samego, zeszłam na dół. Teściowa sfochowana. Na boku próbowałam jej jeszcze raz wytłumaczyć całą sytuację, ale ona niestety jest przekonana o swojej nieomylności i w kółko tłukła o za ciasnych spodenkach i że co on takiego w domu zjadł. A czy to do cholery takie ważne?
Na szczeście za chwilę Piotrek zszedł w normalnym nastroju, nic go już nie bolało i do wieczora bawił się z Antkiem w ogródku, tylko ja miałam lekko skwaśniały humor juz do końca. Teściowa kocha swoje wnuki nad życie, dogadza im i w ogóle, ale niestety ma tendencję do traktowania dzieci ciągle jak niemowlaków, którym humor poprawia noszenie i zabawianie. Troche nie rozumie, że Piotrek jest starszy i ma swój charakter i swój temperament i najlepiej mu dochodzi się do siebie w inny sposób. Dla niej wyznacznikiem jest by dziecko szybko przestało płakać, nie potrafi przeczekać histerii tylko wiecznie stosuje metodę zabawiania i odwracania uwagi, która w przypadku Piotrka jest kompletnym niewypałem.  A ja przeczekuję, zaś w sytuacjach takich jak ta po prostu rozumiem, że Młody musi się wyżalić, wypłakać, wyrzucić z siebie emocje i po prostu jestem obok i przytulam. To wystarczy, choć może dłuzej trwa i jest metoda "głośniejszą". Pozwalam mu posiedzieć w kąciku przez jakiś czas jeśli chce, nie podchodzę co chwila, nie zabawiam, nie wyciągam na siłę do zabawy. On sam przyjdzie gdy uzna to za stosowne.

Ufff
A tutaj chłopcy bawią się z Markiem ;-)



Tomasz, Tomek, Tomuś, Tomcio, Tomiś

$
0
0
Takie imię będzie nosił nasz drugi synek ;-) A na drugie Maciej po tacie, tak jak starszy brat.
Miałam poczekać na narodziny z ujawnieniem imienia, ale w rodzinie już od pewnego czasu nazywamy go po imieniu i jakoś dziwnie mi było tutaj pisać o nim dalej "Okruszek".
Z wyborem imienia dla chłopca nie mieliśmy problemu. Mój mąż już podczas pierwszej ciąży postawił dwa warunki - imię ma być klasyczne i powinno posiadać trzy formy - dorosłą, kumpelską i zdrobniałą (Piotr-Piotrek-Piotruś). Do tego najlepiej krótkie,bo mamy długie nazwisko. Maćkowi od zawsze podobały się imiona Piotr i Tomasz, trudno mu było sie zdecydować i ostatecznego wyboru dokonałam ja podczas porodu. Rodzina o imieniu dowiedziała sie po porodzie i wtedy nieopatrznie opowiedzialam mamie o naszych wahaniach no i tym razem się domyśliła, że będzie Tomek. Piotruś też dopytywał się jak ma na imię braciszek i stwierdziliśmy, że łatwiej mu będzie przygotowywać się do jego nardzin jeśli będzie kimś takim bardziej konkretnym a nie tylko "dzidziusiem" czy "braciszkiem". No i jest Tomuś :-)
Ewentualnie w grę wchodził jeszcze Grzegorz albo Jerzy. Imię Jerzy bardzo mi się podoba w oficjalnej formie, uważam, że jest bardzo eleganckie, ale zdrobnienie już nie do końca, więc pomysł upadł.
Wiekszy problem mieliśmy z imieniem dla dziewczynki. Wiekszość imion spełniajacych kryterium trzech form jest długa (Katarzyna, Krystyna, Magdalena, Małgorzata), co w połączeniu z długim nazwiskiem i drugim imieniem po mnie (Elżbieta) byłoby przesadą. W zasadzie zostawała Anna i Joanna. Przez moment Asię braliśmy poważnie pod uwagę, ale w końcu przekonałam męża by w przypadku dziewczynki odszedł od swojej zasady i stanęło na tym, że dziewczynkę nazwalibyśmy Marta.To jedno z moich ulubionych imion.
No ale koniec końców czekamy na Tomka :-)


wygrzebane

$
0
0
To moje najwcześniejsze fotki. Niestety nie mam żadnych zdjęć z pierwszego roku życia kiedy mieszkałam z mamą na wsi u dziadków, a mój ojciec nie zdecydował się nas nawet odwiedzić. Dziadkowie nie mieli aparatu.






 To 100 urodziny mojej prababci. Żyła 102 lata, 99 lat była bardzo sprawna fizycznie, do końca nie miała żadnej demencji i i umysłowo w pełni uczestniczyła w życiu rodziny. Ja jestem pierwsza z lewej.
 I w przebraniu chyba śnieżynki czy jagódki, nie wiem.

na ile mamy prawo decydować za dzieci?

$
0
0
Kilka dni temu brałam udział w dyskusji na FB na temat kolczyków u dzieci. Jestem zdecydowanie przeciwna, uważam trwałą, nieuzasadnioną względami medycznymi ingerencję w ciało innego człowieka, który ze względu na wiek nie jest w stanie podjąć w pełni świadomie takiej decyzji za ogromne nadużycie i brak szacunku do tej osoby. Jest to dla mnie kwestia o takim samym ciężarze gatunkowym jak tatuaże, przekłuwanie języka czy obrzezanie. Naruszenie integralności cielesnej innej osoby, z tym, że w naszym kręgu kulturowym akceptowane estetycznie. Nie o tym jednak tak naprawdę chciałam. Podczas dyskusji najbardziej uderzyły i mnie i zaszokowały wypowiedzi typu "każdy rodzic decyduje o swoim dziecku i nikomu nic do tego". Czy tak jest?
To strasznie delikatna kwestia. Powołując na świat dziecko bierzemy na siebie odpowiedzialność za jego wychowanie i przygotowanie do dorosłego życia. Jesteśmy jego opiekunami i przewodnikami w każdym sensie. Dziecko do 13 roku życia nie ma zdolności do czynności prawnych, po 13 jedynie ograniczoną, więc to my -  rodzice - podejmujemy te czynności za nie. Jednocześnie musimy, mamy obowiązek stopniowo je uczyć podejmowania decyzji i brać pod uwagę jego zdanie podejmując konieczne decyzje za nie. Tak trudno czasem odnaleźć równowagę i nadążyć za tempem rozwoju małego człowieka. Niemowlę może jedynie sygnalizować swoje potrzeby, a my na te sygnały odpowiadać, nie podejmie samo decyzji gdzie chce iść na spacer lub co ubrać, może jedynie dawać nam znać czy jest z naszego wyboru zadowolone czy nie, a my w miarę możliwośći na te sygnały odpowiadać (np. dziecko niezadowolone z wizyty u lekarza, faktu szczepienia czy jazdy w foteliku samochodowym niestety musi to jakoś przetrwać, ale już protest z powodu wizyty w hałaśliwym centrum handlowym jak najbardziej można wziąć pod uwagę, uszanować wolę malucha i przejść w spokojniejsze miejsce, zmienić mu niewygodne ubranie etc). Z wiekiem dziecko komunikuje się ze światem coraz efektywniej i coraz trudniejsze zadanie staje przed rodzicami. Wybór opiekunki czy przedszkola. Dziecko nie podpisze samo umowy, nie zapisze się samo  do placówki, ale to rodzice starają się wybrać taką, w której czułoby się maksymalnie dobrze. Wybór podstawówki i innych zajęć dodatkowych zgodnie z predyspozycjami i zainteresowaniami dziecka. Zachęcanie do podejmowania nowych wyzwań. Kwestia czy i kiedy pozwolić na wyjazd na kolonie. Czy pozwolić nocować u kolegi. Milion mniej i bardziej ważnych spraw, w których rodzice podejmują ostateczną decyzję, ale muszą, a przynajmniej powinni uwzględniać wolę dziecka w procesie decyzyjnym, a także pokazywać mu na czym polega ponoszenie konsekwencji za te decyzje.
No i wreszcie w moim mniemaniu są sprawy, w których rodzice nigdy nie powinni podejmować decyzji za dziecko jak chociażby trwałe okaleczanie ciała, gdzie powinni jedynie uświadomić mu, że jest to decyzja w zasadzie nieodwracalna, którą samo podejmie, w późniejszym czasie, gdy będzie pełnoletnie.

I to wszystko jeszcze przede mną.

raport ciążowy 25tc i przygotowania na przybycie Tomisia

$
0
0
To my w 25 tc (w szpitalnej toalecie, sorry ;-))))))


Waga 56kg (+4/5 kg w stosunku do stanu sprzed ciąży)
Obwód brzucha - nie mam pojęcia
Samopoczucie - różnie, ale raczej na plus
Lekami udało się opanować skurcze nóg, zgaga w normie. To co mi bardzo dokucza to puchnięcie nóg. Mam do tego niestety tendencję w ogóle gdy jest gorąco, a podczas ciąży szczególnie. Stopy jak serdelki, leżenie i ich unoszenie nie pomaga. Pojawiło się znane mi z poprzedniej ciazy uczucie ciężkości i niewygoda przy klękaniu. Ze względu na zatrucie ciążowe w poprzedniej ciąży zachowuję szczególną ostrożność - dwa razy dziennie pomiar ciśnienia, co 3 dni badanie moczu. Gdyby tylko (odpukać) ciśnienie zaczęło rosnąć lub pojawiło sie białko w moczu od rauz leki i leżę. Póki co jest OK.
Tomiś od wczoraj daje mi popalić. Do tej pory siedział główką do góry i buzią w strone kręgosłupa i czułam go delikatnie. Brzuch wieczorem falował, ale było to bardzo przyjemne. Wczoraj wieczorem chyba przekręcił się głową w dół, bo ciężko mi siedzieć. Kopie stopami w żebra i prostuje kończyny, a że jestem niska to za dużo miejsca tam nie ma. Przy Piotrku przez cały III trymestr miałam obolałą górę brzucha i uczucie jakby był cały posiniaczony od środka. Teraz jest powtórka z rozrywki ;-)
Na początku lipca włączył mi się instynkt wicia gniazda. nie śmiejcie się, ja zawsze działam z wyprzedzeniem. Korzystając z ładnej pogody wyprałam i wyprasowałam wszystko, pościel, kocyki, ubranka do 68 po Piotrku i te, które kupiłam i popakowałam w torby próżniowe. Wygrzebałam z szafy w piwnicy koszule szpitalne, zaopatrzyłam się w podkłady na czas połogu i takie tam i w zasadzie pozostaje nam tylko wynieść komputer Maćka do pokoju gościnnego a jego graty do piwnicy by zwolnić na poddaszu pokój przeznaczony dla Tomka, kupić do tego pokoju lampę bo na razie jest żarówka wisząca na kablu,  skręcić łóżeczko, przynieść ze strychu wanienkę, kupić pieluszki i coś do mycia, skontrolować apteczkę i spakować szpitalną torbę. Zdecydowaliśmy, że na samym początku łóżeczko będzie jednak w naszej sypialni, ze względu na mnie bym nie musiała w nocy latać po korytarzu nie w pełni sprawna jeszcze. Jeśli jednak Tomuś okaże się takim typem jak Piotrek to kiedy tylko poczuję się lepiej łóżeczko wędruje do jego własnego, docelowego pokoju. Na razie nie jest on jakoś urządzony. Ot pomalowane ściany i stara komoda, na razie nie mam kasy na docelowe meble czy kolorowy dywan, ale to stopniowo. Ciuszki, zabawki będę w nim trzymać od początku bo zwyczajnie nie ma gdzie ich upchnąć w naszej sypialni. I tak 2/3 naszych ciuchów trzymam w piwnicy gdyż nie mamy jeszcze porządnej szafy u nas.
Bardzo się cieszę, że uporałam się z tym wszystkim teraz póki jeszcze mam siłę, bo wrzesień i październik zapowiadają się trudne dla mnie. Maciek być może pójdzie do nowej pracy, więc zero urlopów, zwolnień podczas okresu próbnego, dużo do nauczenia się wieczorami,  opiekunka już nie będzie u nas pracować, moja mama będzie miała na głowie remont mieszkania, teściowa pracuje, więc zostanę z Piotrkiem przez większość dnia sama i wszystko zależy od tego jak zaaklimatyzuje się w przedszkolu, ile godzin dziennie będzie tam spędzał. Nie ukrywam, że zależy mi by jak najwięcej, bo w tym czasie będę jeździła na ktg, do lekarza i mam nadzieję trochę odpocząć i poleżeć, bo z nim na leżenie to szans nie ma raczej.

rodzeństwo

$
0
0
Temat "rodzeństwo" to dla mnie tabula rasa. Jestem jedynaczką. Nie wiem jak to jest posiadać brata lub siostrę. Mieszkać z nim w jednym domu, widzieć go codziennie, wspólnie  z rodzicami spędzać czas, bawić się, kłócić, bić. Nie mam pojęcia. Byłam dzieckiem-samotnikiem, a jedyną namiastką były tygodnie spędzane z kuzynami na wsi podczas wakacji. Zawsze bardzo chciałam mieć rodzeństwo, najlepiej brata.
Wielką niewiadomą i zagadką jest dla mnie nasze życie za 3 miesiące. Jaka będzie relacja Piotrka i Tomka? Czy z czasem staną się sobie bliscy? Ile będzie zazdrości? Czy będą podobni z charalteru czy przeciwnie?
Relacja braterska ma dla mnie w sobie coś z magii, pewnie ją idealizuję bo sama tego nie doświadczyłam. Czytam na ten temat, rozmawiam ze znajomymi, ale i tak wiem, że bedę blądzić po omacku. Mam nadzieję, że nie popełnię jakiś kardynalnych błędów... Patrzę na Piotra i czasem trudno mi uwierzyć w to, że będą na mnie kiedyś patrzyły jeszcze raz oczka takiego szkraba. Boję się, że zaniedbam starszaka, albo za bardzo podporządkuję młodszego potrzebom logistycznym starszego brata. Na przykład będę musiała go budzić bo nadejdzie pora zawiezienia lub odebrania Piotrka z przedszkola.
Piotr o tym, że będzie miał rodzeństwo dowiedział się bardzo wcześnie i podszedł do sprawy naturalnie i dość entuzjastycznie. Chętnie czytał wspólnuie ze mną książeczki na ten temat i dopytywał się o kwestie "techniczne". W tym momencie jest już całkiem porządnie uświadomiony w temacie. Widzę jednak, że dopiero teraz, gdy brzuch mam już duży to wszystko tak naprawdę zaczyna do niego docierać. Sam wspomina o braciszku, dotyka brzucha, sam z siebie wychodzi z inicjatywą oddania maluszkowi jakiś zabawek. Myślę, że duża w tym zaśługa Antosia. Odwiedzaliśmy go czesto gdy był malutki, a od półtora roku Piotrek spędza z nim dwa dni w tygodniu. Z rozmów z nim wnioskuję, że pamięta, że Antoś kiedyś tylko leżał, potem raczkował, że nie umiał mówić.Twierdzi, że będzie mi pomagał, a jeśli dzidziuś będzie płakał to damy mu mleczka albo tusię do przytulenia. Sam z siebie mówi, że w bruzszku mamy jest braciszek Tomek, zaakceptował bez problemu, że nie moge go podnosić ani z nim biegać. Niestety do tej pory nie miał okazji poczuć Tomka. Nie jest cierpliwy, a Tomek zwykle wyczynia harce, gdy Piotrek już śpi, a tak to kopie jednorazowo. Nie zgrywają się.
Na pewno wiem jaki prezent Piotr dostanie od brata gdy się urodzi, tutaj Piotr jest konkretny - duży wóz strażacki z wężem i pompą ;-)

"a ja kiedyś widziałem"

$
0
0
Przez dwa lata nie mogłam się doczekać, aż Piotruś zacznie mówić, potem czekałam na dłuższe wypowiedzi i konwersacje i doczekałam się. Piotr wszedł teraz w etap fantazjowania. Co chwile zasypuje nas niestworzonymi historiami, już nie tylko rano po przebudzeniu gdy opowiadał nam sny, ale przez cały dzień. Zazwyczaj wstęp brzmi "a ja kiedyś widziałem/słyszałem/spotkałem..." i opowieść toczy się wartko. Często z mężem kwiczymi ze śmiechu, bo zadając mu pytania pomocnicze tworzymy naprawdę surrealistyczne historie.

Czytam mu ksiażkę o pociagach i wspominam o starych parowozach napędzanych węglem i słyszę
"A ja kiedyś widziałem lokomotywę na kamienie, nie na węgiel tylko na kamienie, i te kamienie tak wlatywały do kotła a z kotła buchała para taka... no taka kamieniowa, taka szara aż się chmury robiły z kamienia"

Wycieram zaparowane lustro w łazience
"A ja kiedyś widziałem lustro w kolorze czerwonym, całe zamalowane farbą i musiałam ją zdrapać żeby coś zobaczyć, a jak zdrapałem to zobaczyłem pana, kóry to lustro pomalował i on był zdenerwowany, że zdrapałem farbę i przyniósł wałek i zaczął znowu malować"

Czytamy o dentystce, wspominam o kuzynie Antosiu, który ukruszył zęba
"A ja kiedyś ukruszyłem sobie wszystkie zęby bo jadłem noże i pani dentystka musiała te noże wyrzucić, ale one były ostre i zrobiły dziurę w podłodze aż do piwnicy i wpadliśmy tam wszyscy aż do kanału"

I tak w kólko ;-)

Balustrady się robią w tempie ślimaczym. Niby są juz zamontowane, ale nadal nie korzystamy z tarasu ani balkonu, bo nie są do konca przykręcone, i strasznie tam brudno, a sprzątać w kółko nie ma sensu, nie w te upały . Gość pracuje 2-3 godziny dziennie, powolutku, nie pytajcie mnie dlaczego, bo nie mam juz do tego siły. Oby skończył do końca września, bo z powodu tych balustrad połowa okien w domu jest brudna na max, wszystkie, które z nimi sąsiadują. Czekam aż skończy je szlifować, bo wtedy się właśnie potwornie brudzą..

A to nasz 3-latek wraca do domu


pociągi, nowe łóżko i zmęczenie III trymestrem

$
0
0
W niedzielę wybraliśmy się z Młodym do Skansenu Taboru Kolejowego w Chabówce Piotr był przeszczęśliwy oglądając każdy wagon, każdą lokomotywę, zaglądając do kotłów i kręcąc zaworami. Na koniec zafundowaliśmy sobie przejażdżkę pociągiem retro (tzn ciągniętym przez parowóz) ze skansenu do Mszany Dolnej. To była pierwsza podróż pociągiem Piotra, podobało mu się bardzo wszystko za wyjątkiem postojów. Polecam to miejsce na wypad z dziećmi, które gustują w maszynerii wszelakiej, natomiast tutaj garść uwag z punktu widzenia rodzica. Porównując to miejsce z Muzeum Drogownictwa w Szczucinie oraz Muzeum Przemysłu Naftowego i Gazowniczego w Bóbrce uważam, że za cenę dwóch biletów normalnych po 7 PLN + ulgowego za 5 PLN + 10 PLN za fotografowanie PKP mogło się dużo bardziej postarać. Tamte dwa muzea są wypieszczone, zwłaszcza muzeum w Szczucinie - trawa wypielęgnowana, maszyny wyczyszczone ze smaru, odmalowane, kolorowe, w budynku ciekawa ekspozycja i to wszystko za darmo.W Chabówce jest mnóstwo lokomotyw i wagonów i dzieciaki mają radochę, owszem, ale brakuje tabliczek objaśniających, jakiś schematów, nie ma żadnej ekspozycji pod dachem, a samo miejsce jest dość zaniedbane. Dość powiedzieć, że wjeżdża się przez zabłocone pole. Tabor jest brudny, dlatego radzę ubrać dziecko w najgorsze i najciemniejsze możliwie ubranie, bo będzie całe w smarze. No i przede wszystkim niezbędny jest jeden silny rodzic. Lokomotywy są bardzo wysokie, schodki wąskie, a między najniższym schodkiem a peronem przepaść. Gdybym była z Piotrkiem sama nie skorzystałby za wiele bo zwyczajnie nie dałabym rady go podsadzić. Sama weszłam tylko do jednej, najniższej lokomotywy. Piotr jest już duży i rozumiał, że najpierw tata musi zejść, a on czeka na górze aż zostanie ściągnięty. Rok temu bałabym się, że nie poczeka, zrobi krok do przodu zanim Maciek zejdzie i spadnie na beton, a nie ma opcji by w drzwiczkach zmieściły się dwie osoby obok siebie lub by rodzic zszedł z dzieckiem na rękach. Szkoda, że właściciele muzeum nie pomyśleli o jakiś podestach między peronem a najniższym schodkiem by było bezpieczniej - w końcu gośćmi są głównie rodziny z dziećmi. Kolejna sprawa to pociąg retro do Mszany Dolnej. Trasa trwa godzinę, ale wygląda to tak, że ze skansenu jedzie on chwilkę do Chabówki, po czym stoi on tam ok. 25 minut na dworcu czekając na odjazd. Nie muszę mówić, że Piotr się nudził, a wolałam nie spacerować z nim między wagonami, ponieważ był on zatłoczony, a ja byłam z nim sama - Maciek pojechał samochodem na dworzec by nas zgarnąć, bo stwierdziliśmy, że nie ma sensu pociągiem wracać. To tyle z uwag praktycznych.

W weekend Piotr stał się również posiadaczem nowego łóżka. Od ponad roku spał na zwykłym dorosłym sosnowym łóżku o szerokosci 90 cm, z którego korzystał kiedyś mąż. Wcześniej to łózko stało w pokoju gościnnym. Gdy zaanektował go Piotr przestaliśmy dysponować spaniem dla gosci sensu stricte. Mieliśmy duży materac w jednym z pokojów, w razie potrzeby użyczaliśmy swoją sypialnię i tam się przenosiliśmy, jest jeszcze tymczasowa kanapa w salonie, ale caly parter za wyjątkiem pokoju gościnnego to open space, więc to raczej kiepska opcja. Zorganizowanie łóżka w pokoju gościnnym powoli stawało się koniecznością, zwłaszcza w kontekście mojego porodu. Na pewno poproszę moją mamę by przez jakiś tydzień z nami pomieszkała i pomogła mi przez kilka dni zanim nie dojdę do siebie na tyle by ogarnąć dwójkę dzieci w ciągu dnia, jeździć autem do przedszkola, bo Maciek będzie musiał od razu wrócić do pracy. Mama mieszka daleko od nas, nie ma prawa jazdy, więc najsensowniejszą opcją jest nocleg u nas. Na materacu na podłodze przecież spać nie będzie, ani ja po porodzie. Docelowo planowaliśmy przenieść do pokoju gościnnego kanapę z salonu, a tam kupić ładny, porządny narożnik, ale na niego nas w tym momencie nie stać, poza tym nad tym trzeba się porządnie zastanowić, pasowałoby stworzyć jakąś koncepcję umeblowania salonu w przyszłości, kominka, a ja teraz nie mam do tego głowy ani siły na jeżdżenie po salonach i zbieranie inspiracji. Zamiast tego postanowiliśmy przenieść tam z powrotem łóżko Piotrka, a jemu kupić nowe, też sosnowe ale z tej samej kolekcji co jego meble by bardziej pasowało kolorem. Za jakieś 2 lata łóżko z gościnnego znowu powędruje na górę, tym razem dla młodszego brata, a wtedy kupimy narożnik. Tym sposobem Piotr stał się posiadaczem nowego, szerszego bo 120 cm łożka, które w niedzielę dzielnie z tata skręcał. Łóżko dość szerokie, więc w razie czego nawet dwie osoby się tam w miarę wygodnie zmieszczą.

Ja zaczynam się niestety kiepsko czuć. Bardzo, bardzo się cieszę, że przygotowałam już praktycznie wszystko za wyjątkiem rzeczy, które musi zrobić Maciek i spakowania torby do szpitala. Coraz częściej mi słabo, nawet po przejściu kilku stopni z piwnicy na parter, boli mnie kregosłup. Ostatnią rzecza na jaka mam teraz siłę i ochotę jest wielkie pranie, prasowanie i układanie czy zakupy. Przy Piotrku miałam identycznie. Samopoczucie zupełnie nieprzewidywalne. Raz czuję się OK, za chwilę nogi jak z waty i kołatanie serca. Energia i instynkt wicia gniazda w 5 i 6 miesiącu i totalny spadek formy od 7. W sobotę pół dnia po prostu leżałam. Zaczynam się cieszyć, że za tydzień idę na L4 i przestanę jeździć do pacy. Do tej pory trochę mnie to dołowało, bo kontakt z ludźmi jest mi potrzebny, ale organizm sam mówi pas.

Oby wreszcie stolarz Łaskawie wyszlifował balustrady bo patrzeć już nie mogę na brudne okna w salonie, kuchni, u nas w sypialni. całe pokryte pyłem :-/ Chcę je wreszcie umyć!

Kilka fotek.

Pociągi








Wieloryb i pociągi ;-)



 Chłopaki skręcają łóżko (nie patrzcie na brak spodenek, Piotrek przez upały przyzwyczaił się do latania po domu w majtkach)

I w nowym łożu

Wyścigi kuzynów u babci
W drodze do babci z tusią





Dlugi weekend

$
0
0

Jestesmy u rodziny na wsi. Piotr szczesliwy. Dzis biegal i szalal non stop od przyjazdu o 12 do 20.

FUCK!!!!!!!!

$
0
0
Rozwaliłam wczoraj szybkę w moim służbowym samsung galaxy S III. Po prostu wypał mi z kieszeni na chodnik. Szybka cała w rysach, potrzaskana. Muszę na własny koszt ją wymienić, a to podobno jest sklejone z ekranem dotykowym, więc kilka stów ;-//////////  Ekran  dotykowy działa, ale staram się nie używać by tych szkiełek drobnych nie wgnieść w niego. Na dodatek jak wymieniałam kartę sim na micro sim zmieniając telefon zgubiłam te oprawkę plastikową pozwalająca używać micro sim w starszych telefonach jako zwykłą sim. Zgubiłam i tyle. Awaryjny telefon jaki mam to stara nokia i teraz szukam kogoś kto by taką ramkę miał i mi pożyczył na czas naprawy bo zostanę kompletnie bez telefonu i łączności ze światem, a tak jakby w ciąży muszę mieć. Nie ma aktualnie żadnego innego numeru. Fuck!!!!!!!!! Durna baba ze mnie, wkładać telefon do płytkiej kieszeni bez pokrowca. W najbliższym czasie będzie mnie w necie mniej.

trochę smutów, żalów i o weekendzie

$
0
0
Nienajlepiej znoszę większe zmiany. albo inaczej - kiepsko znoszę czas oczekiwania na duże zmiany w moim życiu. Wolę działać niż czekać. Czekanie mnie wykańcza. Być może stąd mój fatalny nastrój od niedzieli wieczorem.
Jutro mój ostatni dzień pracy do maja/czerwca 2014 lub dłużej. Od poniedziałku L4 i początek adaptacji przedszkolnej. Zupełna zmiana mojego trybu życia. Bardzo stresuje się tym przedszkolem. Przez tydzień mamy przychodzić razem na 2 h dziennie, od września mam nadzieję, że Piotrek da radę zostawać tam stopniowo beze mnie na godzinę, dwie, coraz dłużej. Nie martwię się rozstaniem z nim. Wróciłam w końcu do pracy gdy skończył 7 miesięcy. Martwię się jak on się tam zaaklimatyzuje, jak da sobie radę. Do tej pory otrzymywał mniej lub bardziej indywidualną uwagę. Mam nadzieję, że polubi panie, że ktoś lub coś go nie zrazi. On ma takie fazy, że odmawia wejścia gdzieś lub zrobienia czegoś i dopiero po pewnym czasie tłumaczy o co mu chodziło, trudno wyciągnąć od niego przyczynę od razu by jakoś zaradzić, wytłumaczyć, rozwiać obawy. Uparciuch. Na przykład odmawia wejścia do Lidla, do innych sklepów wchodzi bez problemów, do Lidla nie i nie potrafi powiedzieć dlaczego.
Martwię się tym i stresuję też ze względu na siebie. Źle się czuję fizycznie. Często twardnieje mi brzuch. Nie daję rady za długo chodzić, ruszać się. Powinnam więcej leżeć i odpoczywać. W pracy siedzę, pracuję głową i fizycznie odpoczywam. Od jutra to się zmieni. Cały czas poza pobytem Piotrka w przedszkolu do wieczora spędzać będę z synem i w tym momencie jest to dla mnie bardzo wyczerpujące fizycznie. Nie dam rady iść z nim na rower czy dłuższy spacer, nie dam rady bawić się z nim tak jak on lubi (wyścigi, wspólny taniec, jeżdżenie autkami po podłodze). Piotr ma aktualnie focha na zajęcia plastyczne, ciastolina zajmuje go na chwilkę, książki lubi czytać wieczorem, więc gdy nie wyrabiam fizycznie a jestem sama z nim puszczam mu bajki. Niepedagogicznie, zdaję sobie z tego sprawę, ale momentami jest mi tak słabo i tak kiepsko się czuję, że nie widzę innego wyjścia zwłaszcza gdy Młody odrzuca moje propozycja spokojniejszych, stacjonarnych zajęć. Muszę też myśleć o Tomku i sobie. Im szybciej, łatwiej, lepiej Piotrek się zaadaptuje w przedszkolu, im więcej czasu będzie w nim spędzał tym więcej atrakcji będzie miał w ciągu dnia, tym łatwiej będzie mi umówić się na KTG czy do lekarza, zrobić badania, odpocząć trochę i mieć siłę dla niego po odebraniu z placówki. Bardzo boję się tych ostatnich dwóch miesięcy ciąży. Bardzo.
I jeszcze tak zupełnie egoistycznie powiem, że dziwnie smutno mi iść na to zwolnienie. Nie mieć możliwości pogadania chwilę w ciągu dnia z ludźmi z pracy. Nie mieć odskoczni od domu. Nie jestem typem kobiety domowej. Gotowanie i takie tam nudzą mnie śmiertelnie. Będzie mi bardzo brakowało tej odskoczni, przynajmniej do porodu bo potem to wiadomo - przez pewien czas pewnie nie będę miała nawet czasu zastanowić się jaki mamy dzień tygodnia.Z drugiej strony we wrześniu zaczyna się sezon. Latem było spokojnie. W sezonie pracy jest bardzo dużo, więc to dobry moment na zwolnienie - kończę 7 miesiąc ciąży i pozamykałam wiele spraw, a te bardziej skomplikowane jeszcze się nie rozpoczęły. Przekazuję pałeczkę z w miarę czystą kartą. Nie lubię zostawiać w połowie rozgrzebanych tematów. Nie da się tego na moim stanowisku uniknąć, ale te, których nie dokończyłam nie są zbyt skomplikowane, więc daje mi to swoistą satysfakcję, że wszystko "posprzątałam" jak umiałam.
Mam nadzieję, ze ten nastrój prędko minie bo chodzę zdenerwowana, wkurzona albo płaczę. Nie lubię siebie takiej. Na pewno przyczyniają się do tego różne problemy i problemiki, finansowe i inne które na nas spadły. Mój mąż od powrotu ze wsi w niedzielę ma doła. Smutny lub zły. Zwija się w kulkę jak jeż, wyolbrzymia pewne sprawy i rani. Rani tym bardziej, że jestem w tym momencie bardzo podatna na ukłucia, boli tym mocniej, że od jutra będziemy de facto skazani na swoje towarzystwo. Do tej pory w takich chwilach gdy on udawał się na emigrację wewnętrzną usuwałam się w cień, zajmowałam swoimi sprawami, przeczekiwałam. Tak było dobrze. Od jutra zaczynam bardziej domowe życie i jest to dla mnie strasznie trudne. Zero odskoczni. Nawet fizycznie ciężko mi gdzieś wyskoczyć z domu bo brzuch twardnieje, najlepiej mi gdy siedzę lub leżę. Może do czasu porodu ktoś wpadnie, może raz czy dwa z kimś się spotkam, ale tak to już raczej dom, przedszkole, lekarz. Jestem wściekła na niego za atmosferę przygnębienia jaką wytworzył w domu. Bawi się z Piotrkiem, a potem zamyka w pokoju i gra. Zawsze to robi gdy się martwi lub boi. Czy wspominałam, że nienawidzę gier komputerowych, a zwłaszcza strzelanek? No nienawidzę. Przeraża mnie do jakiego stopnia potrafią człowieka wciągnąć tak ze zapomina o bożym świecie. Mój mąż był od nich uzależniony. Chodził na terapię. Przez te cholerne gry o mało nie rozpadł się nasz związek. Teraz gra raz na jakiś czas. Nie ma już ciągów 2-tygodniowych gdy mieszkając z nim w kawalerce widziałam de facto tylko jego plecy przed komputerem, a rozmowa ograniczała się do kłótni późnym wieczorem gdy spać nie dawał mi migający ekran monitora i w kółko słyszałam "zaraz" na pytanie kiedy skończy. Te czasy już na szczęście za nami, ale gdy widzę teraz jak siedzi z nosem wlepionym w ekran, kompletnie nieobecny to jeśli akurat bardzo go potrzebuję wracają złe wspomnienia, ogarnia mnie złość i smutek, że migające piksele są ważniejsze od żony. Gdy go o coś zapytam czy poproszę po dłuższej chwili odwraca w moją stronę nieobecny wzrok i zadaje suche pytanie, którego nienawidzę: "o co chodzi?". W takich chwilach jest robotem bez emocji. A ja teraz potrzebuję uśmiechniętego ciepłego faceta. A mam robota i pewnie jeszcze przez kilka dni tak będzie. Najchętniej bym wyszła z domu i pojechała gdzieś na kilka dni ale nie mogę. Że też taki moment wybrał sobie na chandrę!
Zdaję sobie sprawę, ze to co piszę jest strasznie egoistyczne, że piszę o sobie, o swoich potrzebach i wiecie co? Mam to gdzieś. Taki czas. Jest mi źle. Zwłaszcza, że nastrój zmienił mu się jak zwykle nagle po naprawdę fajnym weekendzie. Nie cierpię takich huśtawek. Nie mam jak mu pomóc. Wsparcia emocjonalnego ode mnie w tym momencie nie chce. Finansowo w tym momencie niewiele zdziałam, za 2 miesiące będę dostawała z ZUS marne grosze. Fizycznie nie mogę mu pomóc. Wręcz dokładam mu obowiązków ze względu na moje ograniczenia  ciążowe.
Jest do dupy chwilowo.

Żeby nie było już tak do końca pesymistycznie garść fotek z długiego weekendu.

W czwartek - prace obok domu.

 Na wsi - zabawa z kotami. Pierwszy raz Piotrek tak długo i z taka radością bawił się ze zwierzętami. Do tej pory odnosił się do nich przyjaźnie ale z dużym respektem.
 Baranów Sandomierski
 Pomoc cioci w myciu auta
 Z prababcią.
 Jak to w podkarpackim - placki ziemniaczane z twarożkiem i cebulką.
 Niezniszczalny Wader
 Dynia też służyła za piłkę
Kota można było głaskać
 Wozić w wózeczku, którym bawiły się wszystkie wnuki mojej babci ze mną włącznie, a teraz prawnuki (kot sam do wózka wskakiwał)
 Huśtać
 Można pomagać w naprawie traktora
 Trójkąt ostrzegawczy zawsze dobrze mieć przy sobie
 Jeszcze raz Baranów Sandomierski
 Zamyślony
 Najlepsza na świecie huśtawka z opony
 Na której można huśtać ciocię
 Chwila wspólnego rysowania rewelacyjnymi kredkami z Biedronki

adaptacja przedszkolna dzień pierwszy i mężowskiej emigracji wewnętrznej ciąg dalszy

$
0
0
 Pierwsze koty za płoty. Szafkę i znaczek juz mamy. Ze strażą pożarną ofkors.
Jak było? Nienajgorzej, ale ten tydzień naprawdę nie jest decydujący, bo rodzice są obecni. Obawiałam się, że Piotrek nie będzie chciał w ogóle wyjść do przedszkola. Adaptacja jest po południu, więc musiałam mądrze wycyrklować plan dnia wcześniej. On gdy jest w domu nie śpi już w dzień, ale ma trudniejszy okres w środku dnia, akurat gdy mielibyśmy się zbierać do wyjścia. Śpi w zasadzie tylko w samochodzie. Zabrałam go więc na spacer, na plac zabaw - miło, ale bez nadmiernej ilości atrakcji by nie był zbyt zmęczony, przespał się trochę w samochodzie, zjadł obiad i w sumie bez szemrania ubrał sie i wyruszyliśmy.

Piotrek przedszkole dobrze zna, byliśmy tam wielokrotnie na dniach otwartych i festynach rodzinnych. Pierwsza grupa to dzieci w wieku 2-3.5 roku. Zwykle jest pół na pół, dwie panie i dzieci razem fajnie współpracują - częściowo bawią się w podgrupach, częściowo młodsze uczą się od troche starszych, a starsze muszą wykazać sie opiekuńczością w stosunku do młodszych. W tym roku tak się złożyło, że oprócz Piotrka, wszytskie dzieci z nowego nabory mają między 2 a 2.5 roku. Piotrek mówiąc kolokwialnie olał je z góry na dół, nie chciał uczestniczyć w przywitaniu w szatni, nie interesowała go kompletnie wędrowka z wężem i zwiedzanie przedszkola tylko poszedł od razu do sali średniaków i zaczął bawić się garażem. Gdy przyszły dzieci z adaptacji i zaczęły się zabawy na poziomie takich maluchów najpier je ignorował, a potem sie złościł, zę próbowano go w nie zaangażować. Znam to zachowanie az nadto dobrze. Tak samo było na zajęciach z Kreatywki, które go nudziły. Za to na placu zabaw wyraźnie się ożywił i zapałał sympatią do pani Patrycji z grupy średniaków, radośnie się z nią bawił, wręcz ją anektował. Generalnie nie był w żaden sposób onieśmielony przedszkolem, raczej poirytowany tym, że nie ma towarzystwa w swoim wieku i że proponowane zabawy są nudne. Rozmawiałam z dyrektorką i zasugerowała by umieścić go w takim razie w drugiej grupie gdzie są dzieci w wieku 3.5-4.5 roku (Piotrek skończy 3.5 roku pod koniec listopada). Musiałby trochę równać do starszych, ale intuicja mi mówi, że przebywanie z maluchami to kiepski pomysł, znudzi się, zniechęci i nie będzie chciał przychodzić w ogóle do przedszkola.Myślę, że tak zrobimy.
Tacie po powrocie opowiadał, ze w przedszkolu mu się podobało, że lubi panią Patrycję, gdy pociagnęłam go za język stwierdził, że mogę w przysżłym tygodniu iść do pracy (taka wersja oficjalna dla niego), a on zostanie z panią Patrycją i bedzie się bawił. Zobaczymy co z tego wyjdzie.

Mąż niestey nadal przebywa na emigracji wewnętrznej. Na weekend pojechał w Gorce na Gorcstok czyli śpiewanki turystyczne na polanie pod Turbaczem. Proponował, że zabierze ze sobą Piotra i to był generalnie bardzo dobry pomysł, ale z uwagi na jego stan psychiczny stwierdziłam, że lepiej jednak gdy pierwszy wyjazd pod namiot odbędzie sie z dwójką rodziców. Za rok poprosimy babcię by została na jedną noc z Tomisiem i pojedziemy we trójkę. Głównie chodziło mi o to, że Maciek bardzo lubi takie wieczorne posiadówki przy ognisku i spiewanie, zwykle go to relaksowało i odstresowywało, a nie byłam w stanie przewidzieć jak zachowa się Piotrek, czy Maciek nie będzie musiał spedęić całego wieczora z nim w namiocie. Ja takich śpiewów nie lubię więc gdyby nie ciąża chętnie bym pojechała i się nim wieczorem zajęła. Poza tym bałam się zimnej nocy w góry i przeziębienia akurat na adaptację przedszkolną. Mąż jednak nie odstresowął się zbytnio, nadal jest nieobecny duchem i przygnębiony z małymi przerwami i ma nadzieję, że do niedzieli mu przejdzie bo mamy wtedy rocznicę ślubu!

 Weekend spędziłam wiec z Piotrem, a sobotę dodatkowo z moją przyjaciółką, która przyjechała na obiad  i została do późnego wieczora, bardzo mnie odciążyła, wybawiła się z Piotrkiem porządnie :-) W niedzielę zaś po raz enty wybralismy się do Ogrodu Doświadczeń.

Dzisiaj zaś przed przedszkolem Piotr uskuteczniał wspinaczkę, czyli to co lubi najbardziej oprócz samochodów, maszyn budowlanych i klocków.




ciąża-ostatnia prosta i pierwszy tydzień na zwolnieniu

$
0
0
Dzisiaj skończyłam 30 tydzień ciąży. Jestem w szoku jak ten czas leci.
Przede mną jakieś 7 tygodni w przypadku planowej cesarki i 7 do 12 jeśli będę rodzić naturalnie, myślę, że w tym drugim przypadku nie więcej niż 9 jednak (Piotrek urodził się w 39tc). Jednym słowem nastawiam się na przedział między 19 października a 1 listopada. 4 września mam USG, zobaczymy czy Tomiś się odwrócił, mam wrażenie, że tak ale na 100% pewna nie jestem. Potem pod koniec września ocena stanu blizny po cesarce i decyzja co z porodem. Ja czasem czuję, że urodzę teraz zaraz. Młody rozpycha się jak szalony, brzuch twardnieje raz mniej raz bardziej, napiera na wszystko tak, że momentami tak mnie wszędzie kłuje, że trudno mi chodzić. Weekend pod tym względem był koszmarny, potem do czwartku czułam się w miarę, a dzisiaj znowu nie za bardzo. Jestem stworzona do chodzenia w ciąży przez 6.5 miesiaca, nie dłużej ;-) III trymestr bardzo daje mi się we znaki, również jeśli chodzi o nastroje.
Za mną pierwszy tydzień na zwolnieniu. Czuje sie z tym trochę dziwnie. Brakuje mi rozmów z ludźmi w realu. W czwartek podjechaliśmy z Piotrem przy okazji na chwilę do pracy i czułam się tak jakbym nie była tam od co najmniej pół roku. Trudno mi przestawić się na domowy tryb, ale wiem, że trzeba - już nie te siły i nie te możliwości. Przykro mi, że nie mogę zbytnio spędzić z Piotrkiem czasu tak jak on lubi, że dużo oglądamy bajek, że po 15 minutach jazdy autkami po podłodze jestem obolała, że gra w piłkę polega na tym, że siedze na krześle i odbieram podania. Piotruś jednak jest cudowny w tym wszystkim. W tym tygodniu mój syn robił za aniołka niemalże. Był wyrozumiały dla mnie, ciagle próbował pomagać, wynajdywał sobie zajęcia gdy nudziło go stacjonarne spędzanie czasu ze mną. Kochany był po prostu.
Za nami tydzień adaptacyjny w przedzkolu. Oto mój dorosły syn :-)
Trochę boję się zapeszyć, ale chyba jest dobrze. Rzecz jasna ciężko wyrokowac na podstawie kilku 2-godzinnych pobytów z mamą w tle, ale póki co uspokoiłam się trochę. Piotr oczywiście z góry na dół ignoruje zabawy muzyczne w kółeczku etc, tak już ma, ale muszę brać poprawkę na fakt, że w adpatacji brały udział zarówno dzieci idące do grupy maluszków jak i nowi członkowie średniaków tak jak on i żę te zabawy były bardziej dostosowane do tych młodszych i zwyczajnie go nudziły. Nie było problemu z wejściem do budynku, rozebraniem się, po prostu szedł do sali, wybierał sobie zabawkę i się nią zajmował lub szalał na palcu zabaw anelkując panią Patrycję. Prawdę powiedziawszy mi bardziej do gustu przypadła pani Dorotka, ale Patrycja też jest OK. Afery były dwie. Jedna dotyczyła fartuszka do malowania. Piotrek nie cierpi takich fartuszków z rękawami. W czwartek chętnie usiał do stołu z dziećmi i chciał malować, ale kategorycznie odmówił zalożenia fartuszka, obraził się i wrócił do autek. Podejrzewałam, że tak się skończy. On jest trochę nadwrażliwy dotykowo, muszę mu wycinać wszystkie metki z ubrań, twierdzi, że nie lubi tych fartuszków bo sa nieprzyjemne, szeleszczą i jest mu gorąco. W domu do malowania zakładam mu zwykłą bawełnianą bluzę, którą przeznaczyłam na straty, a gdy było gorąco malował po prostu w samych majtkach. Za radą Kropki kupiłam mu dzisiaj w Biedronce fartuszek bez rękawów i w poniedziałek zaniosę go do przedszkola razem z tą domową bluzą do malowania. Poproszę by panie mu to zakładały. Druga afera dotyczyła resoraka, który uparł się zabrać ze sobą we wtorek i którym chciał pobawić się inny chłopiec.
Tak w ogóle to z 5 dni adaptacji zrobiły nam się 3. W środę na zajęcia nie dotarliśmy. Pół godziny przed wyjściem zastałam taki widok no i pozamiatane.....
Dzisiaj podobnie. O 14 miał być teatrzyk. Po drodze chciałam wstąpić do Biedronki po ten fartuszek, więć droga wydłużyła nam sie o 15 minut i Piotr usnął w aucie. Nie było sensu go budzić, zwłaszcza, że podejrzewałam, iż teatrzyk raczej nie przypadnie mu do gustu - to jest teatr jednego aktora, wybrałam się z nim już na trzy takie spektakle i za każdym razem był płacz, więc może to lepiej.
W przyszłym tygodniu Piotr zostanie w przedszkolu sam. Plan jest taki, że od sniadania o 8.30 do około 11, czyli będę odbierać go przed obiadem, chyba, że będzie chciał zostaćdłużej sam z siebie. Potem wydłużę mu czas do obiadu, czyli 13, a docelowo chciałabym by spędzał tam czas tak do około 15-15.30 (chyba, że maż będzie w delegacji a ja będę musiała coś załatwić póżniejszym popołudniem). Dzięki zwolnieniu i potem urlopowi macierzyńskiemu nie musi przynajmniej do maja spędzać w przedszkolu czasu do 17.30 (chyba, że będzie sam chciał). Na razie widzę to tak, że 15 to będzie dobra godzina. Wątpię by odbył drzemkę w przedszkolu w godzinach ich czasu relaksu, bo to dla niego za wcześnie, więc o 15 będzie padał, dokładnie tak jak jak zasnął na podłodze w środę. Widzę więc, że jeśli męża nie będzie jeszcze wtedy w domu (a w 90% nie będzie) to odbierając go razem z młodszym bratem będę musiała od razu szybko wracać do domu zagadując go by nie usnął w samochodzie. Inaczej klops. On będzie spał w garażu, więc będę musiała z nim w samochodzie siedzieć (z domu garażu nie widzę i nie słyszę co się w nim dzieje, a niania elektroniczna nie ma zasięgu bo to ziemianka), a jednocześnie trzeba będzie coś począc z cieplej ubranym niemowlakiem, który zapewne będzie się mocno denerwował w stojącym pojeździe. Tak samo nie ma raczej mowy o jeździe do parku po przedszkolu bo skończy się tak samo, będziemy musieli z Tomisiem czekać aż Piotr się prześpi. W sumie i tak zimą ściemnia się wcześnie, więc strata niewielka. Zamierzam też porozmawiać z paniami czy jest możliwość wzięcia do domu obiadu na wynos. Piotr na pewno o 12.30 nie zje dwóch dań, a skoro płacę za posiłki to szkoda by drugie danie sie zmarnowało.
No ciekawa jestem jak to będzie. Przeczuwam, że w przyszłym tygodniu nie powinno być większych problemów z zostaniem na krótko, schody zaczną się gdy pobyt zacznie zahaczać o porę zmęczenia w środku dnia i obiad. Może być też tak, że Piotrek pozytywnie podszedł do zajęć adaptacyjnych ze względu na to, że odbywąły się po południu a on, co tu ukrywać, był trochę znudzony przedpołudniem ze mną i jawiły mu się one jako atrakcja. Gdy minie ten urok nowości, gdy stwierdzi, że w domu ma jednak więcej i fajniejsze resoraki etc to zacznie się bunt na pokładzie. Cóż - pożyjemy zobaczymy


Viewing all 352 articles
Browse latest View live