Quantcast
Channel: miszmasz mój prywatny
Viewing all 352 articles
Browse latest View live

w górach jest wszystko, co kocham

$
0
0
Spędziliśmy absolutnie świetny, wspaniały, rewelacyjny weekend ze starszym synem na rajdzie rodzinnym PTTK w Beskidzie Wyspowym!!!!
Kocham góry, a w szczególności Beskidy i Bieszczady. Większość moich najlepszych wspomnień sprzed narodzin dzieci ma w tle górskie szlaki.

Nie jestem jakąś wielką wyczynową turystką. Nie lubię wędrówek z wielkim plecakiem dźwigając cały dobytek, nie przepadam za spaniem po kilka dni pod rząd w namiocie, niedomyciem i życiem nomada. Lubię trekkking. Jakaś tania kwatera tak by było gdzie się przespać, umyć porządnie po zejściu ze szlaku i zostawić rzeczy i na trasę wyruszyć z małym plecaczkiem. Uwielbiam. Jako dziecko wakacje spędzałam na wsi u dziadków oraz z mamą na wczasach i praktycznie zawsze były to Beskidy. Z mama wędrowałyśmy po dolinkach i niższych szczytach. Tak naprawdę góry poznałam w liceum dzięki mojemu ex - geografowi, a potem miałam szczęście poznać M, byłego harcerza i górskiego łazika. Oni tak naprawdę pokazali mi piękno gór i zarazili łazikowaniem.Wtedy nauczyłam się wędrować po górach, bo wcześniej działałam jak rasowy niedzielny turysta - szybko, szybko, a potem zadyszka i zgon na postoju. Nauczyłam się chodzić swoim tempem, spokojnie, noga za nogą, ale bez konieczności dłuższych przerw i nie męcząc się tak bardzo, kontrolować oddech. W górach oddycham pełną piersią. Czuję się tam rewelacyjnie, uwielbiam leśne ścieżki, odsłonięte szczyty, kocham to uczucie gdy wchodzę na szczyt choć wydawało mi się, że podejście jest ostre i nie dam rady. To miła zmęczenie i ból nóg gdy schodzimy z trasy w zabłoconych butach i spodniach. To jak smakuje ciepła herbata z termosu i kiełbasa z ogniska.
Dawniej praktycznie co drugi weekend jeździliśmy w Beskidy. Odkąd zaszłam w pierwszą ciążę te wypady zrobiły się znacznie rzadsze. To był w zasadzie mój drugi wyjazd od początku ciąży z Tomkiem. Nie jestem zwolenniczką targania ze sobą na siłę małych dzieci na szlak. Ze względu na dzieci i siebie. Nie podoba mi się pomysł żeby dziecko dyndało w nosidle górskim przez dłuższy czas jak plecaczek na przyczepkę, a po drugie jak jedno z rodziców niesie nosidło to drugie musi dźwigać cały pozostały bagaż, którym normalnie dzielimy się z M, a ja jak wspomniałam nie potrafię długo maszerować z większym obciążeniem. Piotrek do tej pory bywał z nami na krótszych szlakach typu dolinki w Tatrach, zazwyczaj tam gdzie dało się przejechać wózkiem. Jego duża potrzeba snu w dzień zwłaszcza gdy nałykał się świeżego powietrza mocno sprawę komplikowało stąd wózek. Teraz już w dzień nie śpi i jak się przekonaliśmy świetnie radzi sobie na górskich ścieżkach.
Tomek został więc z babciami (pierwsze dwie noce poza domem nie licząc szpitala w listopadzie). Wszystko w najlepszym porządku. My zaś wcześnie rano wyruszyliśmy do Bochni, gdzie dołączyliśmy do wesołej grupy (nasz kolega działa aktywnie w oddziale PTTK w Bochni i razem z rodziną też brali udział w rajdzie). Piotrek zachwycony. Na takie wyjazdy jeżdżą zawsze fajni ludzie. Niejeden raz w czasach przeddzieciowych wspólnie rajdowaliśmy. Od razu w ruch poszły gitary, tamburyny, nalewki i ciasteczka. Były dwie trasy - dla rodzin z małymi dziećmi łatwiejsza z przewidzianym długim postojem na ognisko i trudniejsza dla pozostałych. Pokonaliśmy więc pierwszego dnia trasę Białe – Krzystonów – Jasień – Myszyca – przeł. Przysłop, a w niedzielę Dobra- Łopień – przeł. Chyszówki. Piotrek świetnie dawał radę (w butach z Lidla kupionych dwa dni wcześniej i zaimpregnowanych w domu). Przeszedł obie trasy samodzielnie choć momentami brodziliśmy w błocie i było bardzo ślisko. W sobotę pogoda kiepska - wilgotno, szaro, przez większą część trasy wędrowaliśmy w chmurze, ale za to niedziela przywitała nas pięknym słońcem. Pod drodze dwa ogniska, czyli coś co Piotrek uwielbia. Pomagał tacie i wujkowi rozpalać, bawił się w gałęziach w czołg i pożerał kiełbaski. Do tego ognisko wieczorne. Trochę konkursów drużynowych, bo rajd był rodzinny, wybory króla grzybobrania, drobiazgi dla dzieci (kompas, wycinanki) - czego można chcieć więcej? Dziecko w sobotę padło po 20, więc długo na ognisku nie posiedziałam.
Niepokoiłam się jedynie zdrowiem Piotrka. W piątek wszystko było ok, a w niedzielę już na trasie z nosa lecieć zaczęły gęste żółto-zielonkawe gluty. Nieciekawie. Wystraszyłam się trochę i zastanawiałam czy nie zawrócić i nie zrezygnować z rajdu, ale Piotrek był w świetnej formie, więc po prostu zapodałam witaminę C, Profilaktin, przypominałam o wydmuchiwaniu nosa, a na noc zapodałam nurofen. W kwaterze było potwornie zimno (awaria kaloryferów, cienkie ściany), więc spał w ubraniu przykryty kołdrą i ciężką kapą by się nie rozkopać i takie wygrzanie w połączeniu z oddychaniem górskim powietrzem oraz chłód w pokoju chyba wyszły mu na dobre, bo w niedzielę gluty zmalały, a dzisiaj praktycznie nie ma po nich śladu.
Wróciłam przyjemnie fizycznie zmęczona i pozytywnie naładowana. Wróciły miłe wspomnienia z górskich szlaków. Mam nadzieję, że jeszcze będziemy mieli możliwość wysłać Tomka na wakacje do babć i wybrać się z Piotrkiem wiosną na kolejny rajd, a za 2-3 lata już w czwórkę będziemy wędrować górskimi szlakami.
Trochę fotek.















Piotrek i Basia - trzecia kobieta, w życiu Piotrka (po Martusi i Lence)


bilans roczniaka

$
0
0
Za tydzień Tomek skończy roczek. Korzystając z wolnej chwili kilka słów o niemalże rocznym Tomaszu.

Niebieskooki jasny brunet. Włosów sporo, choć nie tak dużo jak u brata w tym wieku, cieńsze i delikatniejsze. Potwornie mechacą się z tyłu i nie mam pomysłu co z tym zrobić, bo na razie są zbyt krótkie by je podciąć - zostałaby łysina. Piotrek w tym wieku zaliczył pierwszego fryzjera z tego powodu, ale on mógł poszczycić się bujniejszą czupryną.
Nie jest duży. Na początku rósł szybko i przeganiał brata, teraz zwolnił i wygląda na to, że będzie niski i drobny jak Piotrek. Waży niecałe 10 kg, ubrania nosi w rozmiarze 74 lub małym 80. Podobnie stopy. Po urodzeniu stopy miał nieproporcjonalnie duże, aż położne śmiały się, że szykuje się wielkolud, ale i tutaj wyhamował. Obecnie nosi butki elefantena w rozmiarze 18 i czuję, że będę miała poważny problem z kupnem butów na zimę, których rozmiarówka zaczyna się zazwyczaj od 20.
Raczkuje szybko i sprawnie. Gdy znajdzie stabilną podpórkę sam wstaje. W domu mało mamy mebli nadających się do tego celu. W salonie ława jest trochę zbyt wysoka, kanapa zbyt obła, ale daje radę. Jeśli potrzebuje pomocy wyraźnie się jej domaga, a postawiony stoi i bawi się trzymając się jedną rączką, czasem gdy zapomni się w zabawie, do której potrzebuje obu rąk zdarzy mu się chwilę postać bez trzymanki. W każdym razie nie muszę go już non stop asekurować, wystarczy, że przypilnuję by nie miał za plecami żadnych niebezpiecznych przedmiotów w razie klapnięcia na pupę. Powoli próbuje przesuwać się wzdłuż mebli, chodzi z pchaczem z asekuracją, a trzymany pod paszkami zasuwa ostro do przodu (rzadko i pod paszkami, w żadnym razie nie za rączki do góry - mam fioła na tym punkcie). Generalnie pod względem ruchowym rozwija się w takim samym tempie jak brat, więc obstawiam, że pierwsze samodzielne kroki postawi między Mikołajem a Bożym Narodzeniem.
Sporo i dobrze je. Dzień zaczyna od butli mleka i tutaj nie ma przebacz. Nie ma mowy o ubieraniu zanim nie zapodam mleka. Nawet pieluchy nie ruszam jeśli nie ma w niej sprawy cięższego kalibru. Potem drugie śniadanko - kanapka, jajecznica, serek, różnie. Na obiad w zasadzie je to co my. Zazwyczaj jest to treściwa zupa oraz drugie danie typu rybka, pulpety z ziemniakami i warzywami, gołąbki. Na podwieczorek owoce, kisiel, domowe ciasto, choć bywa że domaga się drugiego obiadu. Na kolację kaszka i przed snem znów butla mleka, czasem budzi się około północy na drugą.
Śpi dobrze, choć jednak bardziej czujnie niż brat. Wieczorem zaczyna marudzić około 19 i wtedy zazwyczaj pakujemy obu chłopaków do wanny, chwilę się w niej bawią, a potem Piotrek wędruje do swojego pokoju i  tam się bawi albo ogląda bajkę albo robią coś z tatą, a ja usypiam Tomka. Zazwyczaj około 20, góra 20.30 już śpi, ale zdarzają się wieczory gdy mimo wyraźnych oznak zmęczenia o tej 19 po kąpieli i mleku wstępują w niego nowe siły, zaczyna gadać, wstawać w łóżeczku i nie ma rady - trzeba go wtedy wyjąć i towarzyszy Piotrkowi w wieczornym czytaniu albo nam w kuchni i czekamy aż się zmęczy. Nie przepadam za tym, bo lubię ten czas, gdy Tomek już śpi, a Piotrek jest jeszcze na chodzie i spokojnie możemy wtedy porozmawiać, poprzytulać się, przerobić jakieś sytuacje, które miały miejsce w ciągu dnia i poczytać.  Budzi się między 6.30 a 7.00, przesypia całą noc lub zalicza jedną pobudkę na butlę na śpiocha. Drzemki są dwie. Jedna po drugim śniadaniu czyli między 9.00 a 10.00, druga po południu o różnych porach. Znacznie się skróciły i obecnie obie trwają około godzinę. Piotrek w tym wieku zaczynał przerzucać się na jedną drzemkę opóźniając pierwszą aż zlała się z drugą. Próbowałam z babciami Tomka też tak przestawić, bo ułatwiłoby nam to logistykę codzienną,  ale na razie jest to niemożliwe. Po 2-3h od wstania on naprawdę potrzebuje snu i nie ma mowy by wytrwał do południa, z kolei budząc się z drzemki przed południem nie dociągnie bez spania do wieczora. Na razie pozostajemy więc przy dwóch. Zasypia w łóżeczku - czasem sam, czasem potrzebuje smoczka do zaśnięcia. Poza tym nie używa go w ogóle.
Zęby ma cztery. Cztery jedynki. Górne dwójki czają się tuż pod dziąsłem od dłuższego czasu i ewidentnie go wkurzają.
Z wyglądu, charakteru i temperamentu Tomek bardzo przypomina swojego tatę. Duże odstające uszy ma identyczne jak M w jego wieku. Szczerze mówiąc w ogóle się tymi uszami nie przejmuję, bo u M z wiekiem zaczęły przylegać do czaszki i proporcje się wyrównały. Irytuje mnie za to zwyczaj otwierania buzi. Tomek śpi z zamkniętą buzią, więc nie sądzę by było to związane z przytkanym nosem, ale w ciągu dnia buzia otwarta jest bardzo często. Kiedy coś go zainteresuje, zdziwi, gdy się na czymś skupia, gdy obserwuje brata. Nawet jeśli akurat nie ma ślinotoku związanego z ząbkowaniem to ślina i tak kapie na brodę. Jeżeli nie pilnuje się wycierania lub nie założy się chusteczki na szyję koszulka momentalnie jest mokra. Zaopatrzyłam go w kilka szalików na zimę, bo przewiduję, że będą wiecznie suszone. Mam nadzieję, że ten zwyczaj mu minie, bo jest to dość uciążliwe i nie wygląda zbyt wyjściowo ;-)
Tomuś jest pogodny i raczej spokojny. Mam nadzieję, że taki pozostanie i nie zaliczę mega zaskoczenia jak przy starszaku, który był niemowlakiem-aniołem, a potem z dnia na dzień rozpoczął się okres buntów w wersji hardcore. Tomek owszem potrafi się wściec, zdenerwować i głośno wyrażać niezadowolenie, gdy nie może dostać tego czego chce (a już nie tak łatwo odwrócić jego uwagę), ale mam wrażenie, że mimo wszystko jest to level light. A może po prostu szkoła przetrwania, którą zafundował mi Piotrek sprawiła, że mam twardą skórę i byle dziecięcy wnerw mnie nie rusza? Na przykład jak każde dziecko nie przepada za ubieraniem i owszem wierzga, wygina się, ale przyjmuję to ze stoickim spokojem.
Tomek bardzo lub klocki, sortery, rwanie gazet na kawałki, twarde książeczki, muzyczny stolik oraz przede wszystkim autka i to najlepiej małe resoraki brata :-/ Podpatrzył jak Piotrek nimi jeździ i robi to samo. Czasem bracia bawią się zgodnie, a czasem co minutę starszy jęczy, że Tomek coś mu rozwala a Tomek płacze i się wścieka, że Piotrek nie pozwala mu czegoś dotknąć. Różnie bywa. Bardzo lubi wyciągać z pudełka kawałki drewnianych torów brata. Ogląda każdy kawałek z wielkim zainteresowaniem. Chętnie grzebie w pudle z Duplo i z zainteresowaniem obserwuje jak brat buduje, próbuje też sam łączyć klocki. Mam dwóch Bobów Budowniczych :-) Fajnie bawi się piłkami. Rzuca nimi, raczkuje za nimi, lubi gdy razem z bratem turlają je do siebie. Z wielkim skupieniem otwiera  i zamyka drzwi oraz wybebesza szuflady i własną szafę z ubraniami. Przepada za kąpielami i zabawą prysznicem, dlatego na urodziny dostanie (a raczej dostaną, bo bawić będzie się pewnie wspólnie z Piotrkiem) fontannę do wanny z różnymi nakładkami.
Nie wymawia żadnych konkretnych słów, choć często wpada w słowotok. Myślę, że na prawdziwe mówienie poczekam jeszcze z rok, tak jak przy Piotrku. Jedno jest pewne. Problemów z pionizacją języka to on nie ma, bo prycha i kląska namiętnie (Piotrek nie potrafił, tylko wtedy nie wiedziałam, że to istotne). Lubi też "śpiewać".
Fajny jest :-)

Sto lat Tomusiu :-)

$
0
0


15 października o 8.30 minął rok odkąd jesteśmy we czwórkę.
Rok odkąd nasza rodzina jest kompletna. Odkąd w obu pokojach dziecięcych nocą słychać posapywanie ich lokatorów (no OK, w Tomkowym od przeprowadzki w Sylwestra ;-)
Piotruś wywrócił nasze życie do góry nogami, a Tomek wywołał kolejne trzęsienie ziemi. Pozytywne.
To był dla mnie pełen przeróżnych silnych emocji, od euforii i pełni szczęścia do kompletnego załamania. Rok bardzo intensywny. Było pięknie i potwornie ciężko.
Rok temu nie wiedziałam, jak to będzie. Byłam mamą trzylatka, której wyobrażenia na temat podwójnego macierzyństwa, teraz to widzę, miały się nijak do rzeczywistości. Bo jest zupełnie inaczej niż sądziłam. Pod pewnymi względami dużo łatwej niż przewidywałam, pod innymi ciężej, generalnie zupelnie inaczej i czas gdy byłam mamą tylko jednego chłopczyka wydaje mi się teraz bardzo odległy.
Po domu raczkuje Tomek, tak podobny do taty, tak różny od brata. Pogodny niebieskooki chłopczyk. Dokładny i skrupulatny. Sam wynajduje sobie różne zajęcia i obserwuje życie domowe, podąża za bratem i cieszy całym sobą na jego widok i z każdej oznaki zainteresowania z jego strony. To taki nasz domowy misio kochany. Kocham Cię Synku. Życzę Ci żebyś miał dobre życie, żebyś mądrze decydował i żebyś zawsze miał obok siebie bliskich.

















urodziny, zgrzyty ze szwagrem i choroby

$
0
0
Impreza urodzinowa Tomka odbyła się w sobotę. Nic formalnego. Grill przygotowany przez teścia, spaghetti, sałatki i tort. Pogoda dopisała, więc spędziliśmy czas przed domem. Nie posiadamy jeszcze porządnych mebli ogrodowych, więc oprawa lekko prowizoryczna.
Tomek ząbkował i od rana był bardzo marudny, mało spał, ale w końcu teściowej udało się uśpić go w wózku i po przebudzeniu humor nieco się poprawił. Chrzestna i chrzestny odciążyli nasze kręgosłupy, bo jubilat uwielbia się przemieszać raczkując lub chodząc za jedną rączkę. raczkowanie nie wchodziło w grę. Było słonecznie, ale to jednak nie lato by pełzać po ziemi.
Niestety atmosferę trochę zważył szwagier. Rodzina mojego męża to temat rzeka. W każdym razie jest ich dwóch braci tutaj w Krakowie i trzech kuzynów - nasi chłopcy i ich Antek. Ze szwagierką mam dobry kontakt, ale Marek jest taki jak  teściu - niby w porządku, ale obcą krew zawsze trzyma na dystans i dobrze wiem, że dla nich zawsze będę tą obcą krwią, nie mówiąc o reszcie mojej rodziny. Podejrzliwy i z wiekiem coraz bardziej zgryźliwy. Ojcem został w wieku 40 lat, jest w stosunku do syna nadopiekuńczy, tylko on może dziecku zwrócić uwagę, a Antek wlazł im na głowę straszliwie. Było tak. Tomek spał, a Antek zobaczył tort-biedronkę w lodówce i chciał nadgryźć. Nie pozwoliłam, wytłumaczyłam,  że Tomuś śpi i kiedy się obudzi to zdmuchnie świeczkę i wtedy pokroimy tort. Na to Marek stwierdził, że przecież nic się nie stanie jak dziecku dam kawałek ozdóbki z lukru. Powtórzyłam, że to jest tort urodzinowy Tomka i poczekamy na Tomka. Marek, że przecież Tomek nie wie jeszcze o co chodzi i zdmuchnąć świeczki nie potrafi. Na szczęście włączył się Piotrek i oznajmił, że nie wolno ruszać biedronki Tomka, a świeczkę on mu pomoże zdmuchnąć. Niby nic, ale Marek humor zważony miał do końca, bo Antek się obraził, zaczął płakać i się złościć, ja próbowałam zaproponować mu coś innego do przekąszenia lub jakaś zabawkę, ale Marek ostentacyjnie zabrał go w inne miejsce twierdząc, że sam sobie poradzi. Wiecie czemu się wkurzyłam? Kiedy przyjechali Tomek był na chodzie, ale Antek zasnął w samochodzie i czekali aż się obudzi. Spał prawie godzinę, a w tym czasie Tomek zrobił się marudny i teściowa musiała go w wózku ululać. Nie było to dla mnie żadnym problemem - niech Antek pośpi, przecież nie ma znaczenia czy świeczkę zdmuchniemy teraz czy za godzinę, a ważne by byli obecni wszyscy najbliżsi. Jedynego kuzyna moich chłopców zaliczam do najbliższej rodziny w końcu.
Trochę mnie to boli, bo mam wrażenie, że Tomek jest przez szwagra praktycznie nie dostrzegany. Kiedy urodził się Piotrek i Antek widywaliśmy się często i chłopcy mieli ze sobą częsty kontakt. Przez pierwsze półtora roku życia Piotrka mieszkaliśmy w odległości spacerowej od siebie i często spacerowałyśmy razem z Grażynką, albo wpadałyśmy do siebie po pracy. Potem przeprowadziliśmy się za miasto i kontakt stały się trochę rzadsze. Grażynka ma prawo jazdy, ale boi się jeździć samochodem, a dojazd do nas autobusem jest problematyczny z małym dzieckiem. Odwiedzaliśmy się rzadziej i zazwyczaj oni przyjeżdżali do nas, czyli wtedy gdy Marek miał czas i ochotę, a on lubi w weekendy odpocząć od dziecka i ucieka do biura.  My do nich jeździliśmy rzadko, gdyż zwyczajnie nas nie zapraszali, zresztą to nawet zrozumiałe, bo chłopcy biegają, szaleją a u nas jest dużo więcej miejsca na to niż w niewielkim mieszkanku w bloku. Chłopcy jednak spędzali ze sobą dwa dni w tygodniu (teściowa zajmowała się Antkiem i przywoziliśmy tam tez Piotrka, do którego przyjeżdżała opiekunka). Widywaliśmy się więc przy okazji. Rok temu Piotrek poszedł do przedszkola i trach - urwało się. Już nie jeździ do teściowej tak często tylko raczej na zasadzie odwiedzin w weekendy. Atmosfera między teściami jest nie do zniesienia, więc nie jeździmy tam chętnie. Właściwie ze względu na dziecko jedynie. Szwagrowie również nie bardzo mają ochotę spędzać tam czas w weekendy. Przez ostatni rok jeszcze czasem w czwartek lub piątek po odebraniu Młodego z przedszkola jechałam z dziećmi do teściów i zazwyczaj był tam jeszcze Antek (rok młodszy, więc nie chodził jeszcze do przedszkola). Miesiąc temu również Antoś wstąpił w szeregi przedszkolaków i teraz w zasadzie wszyscy razem widzimy się przy oficjalnych okazjach typu urodziny czy święta. Czasem umówię się z Grażynką w parku na wspólny spacer. U nich w domu ostatnio byliśmy w marcu 2013. Przedłużał im się remont, zresztą z Tomkiem wcale się nie kwapimy bo jak Piotrek i Antek zaczną tam szaleć to naprawdę brak spokojnego miejsca dla maluszka, w którym mógłby odpocząć i nie zostać stratowany. Suma sumarum oni bardzo rzadko widują Tomka. Nie wrósł w ich świadomość tak jak Piotrek. Funkcjonuje gdzieś obok. Nie znają go zbytnio. Trochę smutne, bo samochodem mamy do siebie około kwadrans drogi, no ale Grażynka nie chce prowadzić sama, a w przypadku Marka nie ma szans na spontaniczność.
Było mi również przykro z powodu prezentu.Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi mi o to by wszyscy Tomka zasypywali prezentami. Chodzi o skupienie się na dziecku i zastanowienie się co by mu sprawiło radość. Ja zawsze starannie wybieram prezenty dla Antka, dzwonię do Grażynki i podpytuję co by mu się przydało. Do tej pory ona również tak samo działała odnośnie Piotrka. Tomkowi dali interaktywną książeczkę przeznaczoną dla dużo starszego dziecka, dość kiczowatą i widać, że kupioną naprędce w sklepie na rogu. Przykro mi, bo sami mają przecież dziecko i wiedzą czym bawią się roczne dzieci. Po prostu w ogóle nie przywiązali żadnej wago do prezentu na roczek dla Tomka. Piotrek jest chrześniakiem Marka, Tomek nie więc może dlatego.

A tak poza tym wszystkim to Piotrek ma zapalenie ucha i od wtorku siedzi w domu nudząc się i wariując, ja na zwolnieniu i czuję się kompletnie przeorana. Zdecydowanie nie nadaję się na mamę na urlopie wychowawczym, muszę pracować i wychodzić z domu by przewietrzyć głowę. Oczywiście szkoda, że nie mam możliwości pracować np 6h dziennie tak by mieć więcej czasu dla dzieci po powrocie do domu, ale zupełnie zrezygnować z pracy, nawet gdybyśmy mieli możliwości finansowe nie wyobrażam sobie. Oszalałabym.



Wioski Świata

$
0
0
W centrum Krakowa, praktycznie nierozreklamowany znajduje się Park Edukacji Globalnej "Wioski Świata" prowadzony przez Salezjański Wolontariat Misyjny "Młodzi Światu". Nazwa może trochę na wyrost, ale na pewno jest to miejsce warte odwiedzenia z dzieciakami.

Park znajduje się przy ulicy Tynieckiej, ale gwarantuję Wam, że nie traficie tam jeśli nie zapoznacie się z mapką dojazdową na stronce, bo ulica Tyniecka w pewnym momencie przechodzi w bulwar wzdłuż Wisły zamknięty dla samochodów i skołowany kierowca ni stąd ni zowąd znajdzie się na ulicy Praskej będącej logicznym przedłużeniem. Samochodem nie da się tam dojechać od strony Tynieciej. Ja sama jeździłam tamtędy z pracy do domu przez dwa lata 2-3 razy w tygodniu i ani razu nie zwróciłam uwagi na tabliczkę sugerującą skręt w wąską uliczkę. Tam zasłonięty drzewami znajduje się spory otwarty teren z wigwamami, igloo, afrykańskimi lepiankami, mongolskim namiotem, kilkoma wiszącymi mostkami i rzeźbami zwierząt. My wybieraliśmy się tam już od kilku miesięcy zachęceni opowieściami mojej koleżanki, ale jak to zwykle bywa gdy coś jest blisko to najtrudniej tam dotrzeć (autem od nas obwodnicą jakieś 20 minut ;-). Park w weekendy czynny jest jedynie po południu i zazwyczaj albo był u nas dziadek i razem z M coś działali przed domem (więc Piotrek wolał im pomagać), albo po południu odpoczywaliśmy po solidnym spacerze i jedno z dzieci spało, albo byliśmy zaproszeni do sąsiadów lub sami kogoś gościliśmy albo korzystając z pogody wybierałam się z Piotrkiem gdzieś dalej stwierdzając, że tam przecież zawsze zdążymy pojechać. Dzisiejszy dzień spędziłamz dziećmi praktycznie sama (M o 6 rano pojechał w teren, wrócił, wziął prysznic i pognał na wieczór kawalerski kolegi) i postanowiłam wreszcie się tam wybrać.
Czy warto? Warto choć fajerwerków wielkich się nie spodziewajcie zwiedzając indywidualnie. Ciekawszą opcją jest zwiedzanie grupowe z przewodnikiem, ale po sezonie rzadko tworzą się grupy. Wtedy w chatkach puszczane są filmy na temat różnych krajów. Mam zamiar podsunąć pomysł dyrektorce naszego przedszkola. Podobno latem spacerują tam tez żywe owce. My spędziliśmy tam półtorej godziny i to było akurat. Piotrkowi najbardziej podobało się igloo. Jest tam sklep z ładną drewnianą biżuterią i innymi drobiazgami. Minus za brak toalety z przewijakiem, w ogóle brak kabiny na tyle dużej by można było tam wjechać wózkiem.














moje - twoje, czyli walka o własność w rodzeństwie - prośba o rady

$
0
0


Doszliśmy do etapu, gdy ustosunkować trzeba się do tematu własności i jej poszanowana w kontekście rodzeństwa. Przyznam, że trochę się miotamy i będę wdzięczna doświadczonym multi-mamom za podzielenie się swoimi doświadczeniami w tej kwestii.

Zawsze byłam przeciwna zmuszaniu dziecka do dzielenia się swoimi rzeczami na przykład w piaskownicy. Myślę, że dziecko najpierw powinno zrozumieć co to znaczy posiadać coś na własność, najpierw należy mu pokazać, że jego własność szanujemy, a dopiero potem jest ono w stanie pojąc ideę wymiany, darowania czy pożyczania. Uważam, że dziecko ma prawo nie chcieć się czymś dzielić i trzeba go uczyć, że inni również nie maja takiego obowiązku, a jednocześnie pokazywać korzyści płynące z wymiany, pożyczania i zachęcać je do tego - ale w żadnym wypadku nie zmuszać ani nie karać gdy tego nie zrobi. Piotrkowi powtarzałam do znudzenia "to jest łopatka tego chłopczyka, jeśli chcesz się nią pobawić zapytaj go czy możesz, może pożyczysz mu w zamian wiaderko?"  Itede itepe. Trochę trwało zanim Piotr dojrzał do wymiany i przestał zazdrośnie strzec swojej własności, ale uważam, że to normalne.  Był okres walk, ale teraz  zazwyczaj zgodnie bawi się z rówieśnikami, nie zabiera cudzych rzeczy bez pytania, nie obraża się gdy ktoś nie chce mu czegoś pożyczyć i zazwyczaj chętnie pożycza własne zabawki.
No i cud miód orzeszki, wszystko było cacy do momentu gdy Tomek zrobił się mobilny i zaczął bezpardonowo dobierać do zabawek brata. Wcześniej nie było problemu. Tomek bawił się swoimi rzeczami, a Piotrek swoimi, a kiedy widziałam, że budowla z klocków jest w niebezpieczeństwie przenosiłam młodszego w inne miejsce lub proponowałam cos innego w zamian i zazwyczaj łatwo było odwrócić uwagę Tomka. Piotrek również nauczył się, że jeśli nie chce by brat brał jego rzeczy to musi przynieść mu w zamian inna zabawkę i wszystko grało. W pokoju Piotrka stało pudełko z kilkoma gadżetami niemowlęcymi by Tomek miał się czym zająć gdy spędzaliśmy tam czas razem, w salonie rozkładaliśmy jak do tej pory drewnianą kolejkę i wszyscy byli zadowoleni. Do czasu.
W tym momencie Tomek jest w stanie dotrzeć sam wszędzie tam gdzie nie ma schodów (na razie) i dobrze wie czego chce. Fascynuje go to co robi brat, co owszem pochlebia starszakowi, ale po pewnym czasie również męczy i irytuje. Jeśli zabierze mu się coś czym nie powinien manipulować Tomek ostro protestuje. Problem w tym, że na razie chłopcy nie bawią się zbytnio razem. Różnica wieku między nimi (3 i pół roku) nie jest duża, ale też nie jest to rok gdy roczniak i dwulatek de facto mogą bawić się tym samym i w to samo. Na razie Tomek naśladuje Piotrka, raczkuje za nim, Piotrek się z nim przekomarza, razem chlapią się w wannie, "gonią" po salonie, ale na wspólną zabawę zabawkami jeszcze przyjdzie czas. Piotrka irytuje, że Tomek zafascynowany budowlami z lego zmierza w ich kierunku i oczywiście burzy, że rozbiera drewniane tory i nimi stuka i rzuca, generalnie nie do końca używa jego zabawek zgodnie z przeznaczeniem. Ma ponad 4 lata i dużo rozumie, ale jednak jest to jeszcze małe dziecko. Obiecywałam sobie, że nigdy przenigdy nie użyję argumentu "bo on jest młodszy", ale życie zweryfikowało moje założenia. Staram się tłumaczyć Piotrkowi, że dzieci w wieku Tomka jeszcze nie rozumieją tak wiele, że nie potrafią precyzyjnie budować, .że badają przedmioty na zasadzie stukania i rzucania i że Tomek nie chce mu nic zniszczyć celowo i on niby przytakuje, że rozumie, ale widzę, że jest skołowany. Mama i tata przecież uczyli go by szanował swoje rzeczy, by nie rzucał klockami, by obchodził się z samochodzikami ostrożnie (cały taki temat przerobiliśmy, bo Piotrek przyzwyczajony do pancernych niemowlęcych autek po przerzuceniu się na resoraki jeździł nimi tak samo opierając się całym ciężarem na ręce i notorycznie je rozwalał). Myślę, że ma trochę poczucie niesprawiedliwości.
Doradźcie mi coś doświadczone multi-mamy. Ja nie posiadam rodzeństwa i praktycznie nigdy w życiu nie byłam w sytuacji gdy musiałam na co dzień dzielić się z kimś swoją własnością. M ma brata starszego o 8 lat, więc w dzieciństwie nie mieli zbyt wiele wspólnych spraw i rzeczy. Codziennie kilkaset razy nie wiem jak podejść do tematu. Ustaliliśmy z Piotrkiem wstępnie, że małymi klockami może bawić się tylko w swoim pokoju (nie mamy zbyt dużo blatów, mebli i nawet w pokoju układa je głownie na podłodze - ma tylko jeden mały stolik). Uzgodniliśmy też, że jeśli nie chce by Tomek mu towarzyszył może zamknąć się w swoim królestwie. Problem pojawia się gdy tylko jedno z nas jest w domu lub gdy drugie jest zajęte i nie ma komu przejąć Tomka gdy Piotrek prosi o wspólną zabawę w pokoju klockami czy torem samochodowym. Tomek wtedy musi być w tym samym pomieszczeniu i zaczyna się jazda. po kilku minutach Piotrek jest zniecierpliwiony, a Tomek wkurzony i rozżalony, że nie pozwalają mu wchodzić w środek zjeżdżalni dla aut :-) Mówię Wam cyrk na kółkach. Teraz gdy chodzi już przy meblach nawet rysunki Piotrka na jego stoliku i inne prace plastyczne na półce nie są bezpieczne.  
Jak sobie radziłyście z tym tematem? Nie chcę Piotrka zmuszać do dzielenia się swoją własnością, a z drugiej strony nie chce też wprowadzać sztywnych rozgraniczeń na "moje"" i "twoje". Z trzeciej zaś strony rozumiem, że Piotrkowi może być trudno zaakceptować akt, że coś co było jego, czy to rzeczy czy przestrzeń w pewnym stopniu stało się wspólne. Większość zabawek Tomka to stare zabawki Piotrka, on je pamięta i choć już go nie interesują to jednak widzę, że ten temat go nurtuje i chyba w głębi duszy boi się, że straci kiedyś również to co ma teraz. A to jest typ zbieracza jeśli chodzi o autka....
Czekam aż będą trochę starsi i więcej będzie można im wytłumaczyć.

moje dziecko nie jest centrum Twojego świata

$
0
0
Mówcie co chcecie, ale między światem rodziców, a światem osób bezdzietnych jest przepaść.
Bezdzietni nie są w stanie zrozumieć do końca rodziców, a rodzice często zapomnieli już jak to jest żyć tylko dla siebie, bez ciągłej, całodobowej odpowiedzialności za małego człowieka. Te dwa światy ścierają się. Mam wrażenie, że często brak wyobraźni, empatii, odrobiny elastyczności i dobrej woli.
Wiele rodziców zapomina, że ich dzieci nie są pępkiem wszechświata dla osób postronnych, zwłaszcza bezdzietnych. Chociażby sławetna dyskusja na temat karmienia piersią w miejscach publicznych. Sama nie karmiłam dzieci w ten sposób (Tomka przez krótki okres i wtedy akurat zawsze w domu). Wiadomo, że dziecko trzeba nakarmić, ale można zrobić to ładnie i dyskretnie, a można zrobić z kp happening laktacyjny pod hasłem "patrzcie, ja tutaj jestem matką i ja tutaj będę teraz karmić o!". Nie cierpię tego. Jeśli muszę Tomkowi zmienić pieluszkę, a w pobliżu brak toalety z przewijakiem (np na spacerze) to szukam ustronnego miejsca za drzewem i robię to w wózku, albo rozkładam podkład na podłodze w zwykłej toalecie. Spotykam jednak również mamy, które nie certolą się i robią to gdzie bądź i naprawdę rozumiem, że taki widok u osób nieprzyzwyczajonych może wywoływać mdłości. Nie można zamykać się z dzieckiem w domu, ale drażnią mnie rodzice, którzy uparcie tkwią z dzieckiem w restauracji lub innym miejscu, w którym źle się ono czuje, płacze, krzyczy tylko po to by pokazać, że dziecko w niczym ich nie ogranicza. Wiadomo, że czasem nie ma wyjścia. Trzeba załatwić sprawy w urzędzie, pojechać gdzieś komunikacją miejską i czasem mimo wysiłków rodzica dziecko i tak będzie się wściekać. Cóż. Trudno. Takie życie. Ale gdy się da można postarać się dostosować do potrzeb malucha - dla jego dobra i komfortu otoczenia.
Z drugiej strony brak zrozumienia po drugiej stronie. Małe dzieci są ruchliwe i głośne. Tomek na przykład lubi "śpiewać" gdy ma dobry nastrój. Głośno i piskliwie testuje jakie dźwięki potrafi wydobyć z siebie. Często robi to w tramwaju i wiem, że to jest głośne, ale przecież nie wysiądę z nim 3 przystanki przed miejscem docelowym. Ślini się i pluje, a nie da się mu jeszcze wytłumaczyć, że komuś może się to nie podobać ;-) Male dzieci dużo mówią. W restauracji zadają milion pytań, więc nie siadaj obok stolika, przy którym rozlokowała się rodzina jeśli masz ochotę na spokojną lekturę książki, bo one cicho nie będą. Taka ich natura. Male dzieci przechodzą bunty i testują rodziców. Bywa, że urządzą histerię w sklepie i temu też nie da się zaradzić na zasadzie zaklejenia dzioba plastrem by było cicho.
Jeszcze kilka lat temu sama tego nie pojmowałam.
Żyjmy jakoś razem.

weselnie i niestety chorobowo

$
0
0
Update poweekendowy.

W sobotę bawiliśmy się na weselu znajomych. Wytańczyłam się, wyszalałam, winko umiarkowanie. Zabawa bardzo udana. Długo się wahaliśmy czy skorzystać z transportu busem czy jechać własnym autem. Kościół bardzo daleko od nas, a sala weselna w ogóle 30 km od Krakowa, w końcu do kościoła podwiózł nas teść, na sale dotarliśmy ze znajomymi, a wróciliśmy busem o 1 w nocy. W sam raz. Szkoda tylko, że orkiestra więcej jadła niż grała. To był jedyny minus. 4 kawałki i przerwa, a w przerwach jakaś smętna muzyka filmowa, zamiast puścić cokolwiek do tańca lub chociażby kaczuszki dla dzieciaków, które smętnie biegały między balonami.
To z miłych spraw, a z mniej miłych od poniedziałku jestem na zwolnieniu. Drugi raz w tym miesiącu, nie licząc 3 dni urlopu na sprawy okołodzieciowe. To tyle w temacie szukania nowej pracy.... Chory jest Tomek. W środę w zeszłym tygodniu zaczął smarkać i lekko pokasływać, ale nie było tragedii. Na inhalacjach i gropronosinie dziecko w sobotę rano było praktycznie już zdrowe. Wiem, bo specjalnie w piątek wieczorem pojechałam z nim na kontrolę, bo stwierdziłam, że na wesele pojadę tylko i wyłącznie mając pewność, że Młody jest w dobrej formie. W sobotę Piotrek pojechał na noc do mojej mamy, a do Tomka przyjechała teściowa. W domu mamy chłodno, tak lubimy i dobrze na tym wychodzimy. W nocy dzieci dobrze śpią nawet gdy mają akurat katar. Teściowa postanowiła podkręcić ogrzewanie, coś pomieszała w regulatorze i w efekcie zagrzała dom chyba do 26 stopni. Wróciliśmy w nocy, w domu żar tropików, a osłabione infekcją dziecko po dniu spędzonym w takim upale na nowo dostało gluta, glut w nocy zszedł na oskrzela i mamy zapalenie oskrzeli i antybiotyk. Na szczęście Tomek zachowuje się tak jakby chory w ogóle nie był, dobrze je, dobrze śpi i rozrabia radośnie. Piotrek jakoś się trzyma, my też, ale mnie chyba powoli zaczyna coś rozbierać. Boję się, że za chwilę w domu będzie szpital.
Chorobę do domu niestety przywlókł mój kuzyn, chrzestny Tomka. On pomieszkuje u nas w ciągu tygodnia, bo szuka pracy w Krakowie i uczestniczy w różnych szkoleniach. W zeszłym tygodniu mieszkał u nas tydzień, trochę niewyraźny był, wychodził na papierosa lekko ubrany, przemoczył nogi no i klops. A prosiłam go by uważał na siebie i od razu się leczył gdy źle się poczuje, w ogóle sygnalizował ze coś jest nie tak bo w domu są małe dzieci i każda choroba zazwyczaj oznacza chorobę obu i nasze kombinacje wyższego stopnia ze zwolnieniami w pracy. Trudno, stało się. Zdenerwowałam się jednak trochę dzisiaj, bo zadzwonił z informacją, ze przyjeżdża na 2 noce a słyszałam od jego mamy, że jett chory na max, zresztą przez telefon słychać było, że jest cały zachrypnięty. No niestety odmówiłam gościny w tym układzie. Może jestem jędzą, ale najważniejsze są nasze dzieci, a w sytuacji gdy jedno jest chore, drugie jakoś się trzyma, ale na pewno jest osłabione nie możemy sobie pozwolić na przywlekanie do domu kolejnej zarazy. Wiem, że wirusówki są zaraźliwe w fazie wylęgania, ale nie mam pewności czy u niego to wirusówka czy zakażenie bakteryjne i nie mogę ryzykować.
No i tak się kręci. Trzymajcie kciuki byśmy nie dali się chorobom.
Tutaj Tomek - już całkiem sprawnie chodzi z pchaczem oraz wzdłuż mebli i ścian, a także na czworaka po schodach. Jeszcze nie opanował zawracania, gdy pchacz dotrze do ściany ;-)

oraz Piotr i jego tachimetr. Dzisiaj mój maż prowadził zajęcia w przedszkolu w ramach poznawania zawodów rodziców. Był bardziej zestresowany niż przed maturą :-)




makabreska w kościele

$
0
0
W zeszłą sobotę byliśmy na ślubie znajomych w kościele Arka Pana w Krakowie i od tego czasu ciągle mam przed oczami tę figurę Chrystusa. Rzeźbę, którą mnie przeraziła i zniesmaczyła.


Nie uważam się za katoliczkę, w ogóle nie czuję potrzeby przynależności do żadnego kościoła, nie neguję jednak pewnych tradycji. O moim podejściu do spraw wiary już kiedyś opisałam (TU ) nie będę się więc powtarzać. Generalnie stoję z boku i staram się te kwestie w zakresie wychowania dzieci pozostawić mężowi, który jest praktykującym katolikiem. Dzieci i tak same podejmą decyzję, jest mi kompletnie obojetne jakie wyznanie wybiorą jeśli w ogóle wybiorą pod warunkiem, że będą dobrymi ludźmi. Ale nie o tym chciałam.
Sama mam trochę problem estetyczny z tym, że w kościele katolickim symbolem jest krzyż - nazywając po imieniu szubienica z martwym człowiekiem. Od pewnego czasu zastanawiam się jak podejść do tematu i wytłumaczyć Piotrkowi o co chodzi (no w zasadzie jak mąż to wytłumaczy). Wiem, że idea śmierci i zmartwychstania Chrystusa to jeden z filarów tego wyznania i tak być musi, nikt mnie siłą do kościoła nie ciągnie, ale nie lubię tego widoku i nic na to nie poradzę. Zastanawia mnie jednak czasem polot modern projektantów. Po wejściu do tego kościoła przestraszylam się, ja dorosła osoba poczułam się jak w horrorze. Zamiast tradycyjnego krzyża wisi tam ogromna figura taka jak na zdjęciu. Poniżej jeszcze kilka fotek


Wiecie co? Cieszyłam się, że na ślub poszliśmy bez dzieci. Znam mojego starszego syna i wiem, że miałby potem koszmary senne. Mój mąż jest podobnego zdania. Na pewno do tego kościoła dzieci nie zabierze. Nie sądzicie, że w 21 wieku gdzie trąbi się o odchodzeniu młodych od kościoła osoby wydające zezwolenia na wystrój wnętrz kościelnych powinny się zastanowić co jest ważniejsze - czy oryginalne wnętrze modern art czy świątynia, do której wierni chcą przychodzić, w której w założeniu mają szukać pocieszenia i dziękować za radosne chwile w życiu? Moim zdaniem taki wystrój jest zbyt drastyczny dla małych dzieci, a to przecież jest przyszłość. Wiadomo, że krzyże muszą być, ale nie popadajmy w przesadę. Czułam się nieswojo i to uczucie przyćmiło wzruszenie z powodu uczestnictwa w tak radosnym wydarzeniu jak ślub.

dziecko i śmierć

$
0
0
Jak wytłumaczyć dziecku śmierć?
Do kwietnia tego roku to pojęcie stanowiło dla Piotrka kompletną abstrakcję. Potem zmarł mój wujek, którego dobrze znał, lubił i każdy wyjazd na wieś był wyjazdem "do wujka Michała", choć spędzaliśmy tam czas w większym gronie rodzinnym. Wieś = wujek Michał.
Na pogrzeb Piotrka nie wzięliśmy. To była niespodziewana śmierć, szok dla wszystkich i nie chciałam by oglądał bliskich pogrążonych w rozpaczy. Wytłumaczyliśmy mu co sie stało na miarę naszych możliwości delikatnie. Powoli dociera do niego, że wujek już nie wróci. Widzę, że to w nim tkwi. Ni stąd ni zowąd podczas zabawy zadaje nam pytania:
"Dlaczego wujek Wojtek nie ma już taty?"
"Dlaczego lekarze nie mogli pomóc wujkowi Michałowi?"
I trudniejsze
"Czy jeśli zachoruję to mi lekarze też nie pomogą? Czy wtedy umrę?"
"Mamo jak długo będziesz żyła?"
Mimo, że osobiście wieżę w reinkarnację boję się tego tematu. Wiem, że w jego główce powoli pojawia się świadomość, że rodzice nie będą żyć wiecznie, że się tego boi.
Chciałabym synku dożyć sędziwej starości i towarzyszyć Ci jak najdłużej.....

domowo i filmowo

$
0
0
Nie byliśmy w tym roku na grobach z dziećmi. Cały weekend spędziliśmy w domu. Tylko ja w niedzielę wyskoczylam SAMA :-))))) do kina by zresetować umysł ("Bogowie" absolutna relwelacja, polecam). Tomek wychodził z zapalenia oskrzeli, Piotrek trochę pociągał nosem, trochę pokasływał i wykorzystaliśmy te dwa dni by doprowadzić Młodzież do stanu używalności. Weekend więc upłynął nam tak, a ja z radością dzisiaj poszłam do pracy :




Piotrek, który zasypia gdzie popadnie ;-)

$
0
0
Wspominałam, że mój starszy syn ma kamienny sen, a gdy jest bardzo zmęczony zasypia tam gdzie akurat się znajduje? Na przykład na schodach jak na fotce powyżej. Z tego powodu gdy po powrocie ze spaceru lub szaleństw przed domem widzę, że słania się na nogach lub ze zmęczenia wariuje moim priorytetem jest jak najszybciej zagonić go pod prysznic i przynajmniej pobieżnie zmyć z niego piach, błoto, pot etc. Inaczej zaśnie gdziekolwiek przed myciem i taki brudny prześpi kilka godzin lub nawet całą noc, a że sen jak wspomniałam ma kamienny próby budzenia go by się umył są..... jakby to powiedzeć.... wysoce nieroztropne.
Poniżej co ciekawsze pozycje do spania.
Można kimać na stojąco an przykład. Pamiętam, że w tej pozycji spał prawie 2 godziny.
Można skulić się na krześle
Albo tak - dobrze widzicie. Siedzi na autku, krzesło robi za poduszkę. Byłam wtedy sama w domu z bardzo małym Tomkiem, którego usiłowałam uśpić, a starszy usnął z nudów czekając aż będę wolna.

Można też standardowo na podłodze. Pamiętam, że tego popołudnia wybieraliśmy się na zajęcia adaptacyjne w przedszkolu. Nie dotarliśmy na nie, bo kiedy poszłam zgarnąć Młodego zastałam taki widok
Do podłogi w ogóle mamy szczególny sentyment. Przez kilka miesięcy około 2 roku życia Piotrek dzienną drzemkę jeśli akurat wypadała w domu odbywał wyłącznie na podłodze w swoim pokoju na barłogu z kołder i kocy, o tak. Łóżko w dzień parzyło, wróciło po pewnym czasie do łask.
Rzecz jasna spać można w samochodzie i to długo po wyłączeniu silnika
No i tradycyjnie drzemka na kanapie w salonie, czyli switch off podczas oglądania bajki.







planszówki

$
0
0
Jako dziecko uwielbiałam grać z mamą w planszówki. Nie mogłam doczekać się, aż Piotrek sie nimi zainteresuje. W końcu się doczekałam :-) Od dwoóh tygodni z zapałem gramy w grzybobranie, chińczyka i warcaby, a od pań w przedszkolu wiem, że również i tam Piotrek nagle zaczął wykazywać zainteresowanie tego typu rozrywką (nagle z dnia na dzień, jak to on).
W związku z powyższym proszę Was o radę. Jakie planszówki polecacie dla dziecka 4.5-letniego? Podkreslam - chodzi mi o planszówki (pionki, kosta etc), nie gry zręcznościowe typu spadajace małpki (mamy kilka i większego entuzjazmu brak) ani nie łamigłówki i logiczne (łamigłówki smoka obiboka, dzień i noc i tym podobne tez posiadamy i akurat tego typu grami Piotrek już od dawna sę interesuje).

dzień dwóch kreseczek

$
0
0
Nie, nie jestem kolejny raz w ciąży. Po prostu wzięło mnie na wspominki. Dobrze pamiętam dni, gdy ujrzałam wreszcie na teście ciążowym upragnione dwie kreseczki. Będę je pamiętała do końca życia



PIOTRUŚ
O Piotrusia staraliśmy się długo. Co miesiąc uważnie obserwowałam swój organizm i w drugiej połowie cyklu każde ukłucie, każdy zawrót głowy, każdą sekundę gorszego samopoczucia interpretowałam jako objawy ciąży. Broniłam się przed tymi myślami bojąc się przeżyć kolejne rozczarowanie, ale uciec przed nadzieją się nie dało. Starałam się nie robić testów przed datą spodziewanej miesiączki by nie przeżyć kolejnego rozczarowania. Pewnie głupio to zabrzmi, ale najgorsze dla mnie było czekania na miesiączkę ze świadomością, że znów się nie udało. Wolałam jeszcze przez kilka miesięcy żyć nadzieją..... W owym pamiętnym cyklu przeżywałam kryzys. Miesiączka na 30-urodziny, kolejne starania podczas wyjazdu w Bieszczady też nie przyniosły rezultatów. Przygotowywaliśmy się do zabiegu badania drożności jajowodów jako kolejnego etapu diagnostyki i teoretycznie ten cykl mogłam uznać za stracony. Zawsze boleśnie odczuwałam owulację i wtedy też tak było, ale dziwnie wcześnie. W 9-10 dniu cyklu. Pamiętam, że miałam nawet chwile zwątpienia w mojego cudownego gino-endo i umówiłam się na wizytę u innego poleconego lekarza. Zrobił USG, z którego można było jedynie odczytać, że owulacja miała miejsce. Było za wcześnie by zobaczył ciążę ;-) Wracałam do domu zdołowana ze straszną migreną. Od wielu wielu miesięcy zachowywałam się w drugiej połowie cyklu jakbym byłą w ciąży, nie piłam alkoholu i nie zażywałam żadnych leków zabronionych ciężarnej. Tego dnia głowa bolała mnie tak bardzo, że poważnie myślałam by złamać swoje zasady i zażyć leki. Leki zabronione w ciąży. Zrezygnowana sądziłam, że przecież i tak w tym miesiącu nic z tego, że już tyle rozczarowań za nami, a jeszcze ten cykl taki dziwny... Nie zrobiłam jednak tego na wszelki wypadek.
Nadzieje gdzieś tam się tliła, ale słabiutka. w 24 dniu cyklu zaczęło boleć mnie podbrzusze jak na okres, jak zazwyczaj. Byłam przekonana, że dostanę go lada dzień. W końcu owu wystąpiła wcześniej niż zwykle to i miesiączki spodziewać można się wcześniej. Brzuch bolał i bolał, ale okres nie przychodził. Postanowiłam, że poczekam do 29 dnia cyklu i wtedy zrobię test. Mężowi nic nie mówiłam. Nie chciałam rozbudzać nadziei ani w nim ani w sobie - słowa powiedziane ma jednak jakaś tam moc.
29 dzień cyklu. To był poniedziałek. Moja mama pojechała do Tunezji, a ja opiekowałam się jej kotem. Przed pracą wsiadłam do samochodu i pojechałam do jej mieszkania, by kota nakarmić i wygłaskać. Po drodze kupiłam dwa testy. Na miejscu okazało się, że nie dogadałam się z moim kuzynem, który miał przyjechać do Krakowa i nocować u mamy. Wojtek przyjechał wcześniej i był już u niej, więc niepotrzebnie jechałam. W torebce był test. W toalecie zrobiłam co trzeba i wrzuciłam go do torebki. Porozmawiałam z Wojtkiem, wypiłam herbatę i wyszłam. Na klatce schodowej zerknęłam na test. Dwie kreseczki, ta druga bardzo blada. Dziwne, ale nie zaczęłam wtedy skakać z radości. Byłam bardzo spokojna - jak nie ja. To zupełnie nie mój typ reakcji na tego typu wieści. Czułam spokój, szczęście, czułam, że jest tak jak być powinno. Działałam racjonalnie. Miałam jeszcze sporo czasu do 9, więc postanowiłam przed pracą wstąpić do laboratorium i zrobić betę-HCG. Zapłaciłam więcej by wyniki było tego samego dnia o 17. Nadal spokojna pojechałam do pracy. Usiadłam przed komputerem. W torebce miałam jeszcze jeden test. Poszłam do toalety i zrobiłam go. Tym razem druga kreseczka pojawiła się bardzo wyraźnie. Wtedy do mnie dotarło. Siedziałam na kibelku, śmiałam się i płakałam. Całą się trzęsłam. Nie dzwoniłam do męża. Chciałam mieć absolutną pewność, więc postanowiłam poczekać do wyniku testu z krwi i powiedzieć mu spokojnie po powrocie do domu. Nie wiem jak wytrwałam ten dzień w pracy. Zadzwoniłam do gina i umówiłam się na kolejny dzień. Nie mogłam się nad niczym skupić. Chciałam trzymać język za zębami by nie zapeszyć, ale nie byłam w stanie. Napisałam do koleżanki. Zadzwoniła druga koleżanka z pracy, taka która wiedziała, że się staramy o dziecko. Traf chciał, że była wtedy sama w 6 mc na urlopie i prosiła mnie bym odebrała dla niej paczkę z portierni następnego dnia. Trzęsąc się powiedziałam jej, że nie wiem czy przyjdę do pracy następnego dnia, bo jestem w ciąży. Szaleństwo. Do laboratorium szłam pieszo. Kiedy odbierałam wyniki badań pani w okienku spytała się mnie czy wynik ma być pozytywny czy negatywny. Odpowiedziałam, że ma być mega pozytywny. Pani uśmiechnęła się i odpowiedziała "no i jest". Trzymałam tę kartkę w ręce i to wszystko zrobiło się bardzo realne. Czułam jakby całe moje dotychczasowe życie zostało oddzielone grubą kreską. Szłam do samochodu zastanawiając się czy nie idę za szybko. W głowie radość i tysiące obaw. W końcu nie byłam jeszcze u lekarza, przecież mam Hashimoto. Po drodze do domu straszne korki. W domu powiedziałam mężowi  :-) Potem cały wieczór leżeliśmy pod kocem słuchając muzyki. Pięknie

TOMUŚ
 Kiedy podjęliśmy decyzję o drugim dziecku mój lekarz pamiętając długie starania o Piotrka od razu ponownie skierował mnie do szpitala na endokrynologię ginekologiczną by wykonać pakiet badań hormonalnych. Dostałam aktualne wyniki i ustalił mi leki. To było pod koniec 1 połowy cyklu. Miałam zgłosić się za 3 miesiące. Nawet on nie przypuszczał, że przyjdę za 2 tygodnie. Psychicznie nastawiałam się, że starania znowu trochę potrwają i postanowiłam nie myśleć o tym specjalnie. Zresztą przy 2.5-latku nie miałam tyle czasu na analizowanie swojego samopoczucia jak za pierwszym razem. Na wszelki wypadek podczas sąsiedzkiej wizyty zamiast ulubionego piwa imbirowego piłam soczek, ale z głębokim przekonaniem, że to zbędna środki ostrożności, bo przecież na pewno starania długo potrwają, przecież leki muszą zacząć działać. Pod koniec cyklu brzuch zaczął pobolewać. Ustaliłam z szefem, że spóźnię się trochę do pracy, ponieważ musiałam pojechać do szpitala odebrać resztę wyników badań. Poszło mi szybciej niż sadziłam, więc stwierdziłam, że na wszelki wypadek zahaczę o laboratorium i zrobię betę-HCG. Tym razem się nie śpieszyłam. Wynik miał być następnego dnia. Rano okresu znowu nie było. Po drodze do pracy kupiłam test. Nie wiem czemu, przecież czekałam na wynik badania z krwi. Zrobiłam test, przykryłam go kartkami i zajęłam się sprawdzaniem firmowej poczty. Po 5 minutach zajrzałam, a tam bledziutka druga kreseczka. Podobnie jak za pierwszym razem z początku zachowywałam się spokojnie. Moją pierwszą myślą było "no tak, wiedziałam". Weszłam na stronę diagnostyki by sprawdzić wynik bety online a tutaj surprise. Zapomniałam hasła do konta. W tym momencie obudził się we mnie raptus. Mogłam poczekać do końca dnia pracy i potem odebrać wynik, ale stwierdziłam, że absolutnie, absolutnie nie wytrzymam tylu godzin, muszę wiedzieć na pewno tu i teraz. Wyszłam z pracy pod pretekstem załatwienia czegoś w urzędzie. Odebrałam wynik. Nie patrzyłam na kartkę. Schowałam ją do torebki, wyszłam, usiadłam na ławce . Bałam się sprawdzić. Wynik był pozytywny :-) Euforia, trzęsące się ręce, telefon do męża, g+ do koleżanki, sms do przyjaciółki, telefon do gina. Pragnęłam wykrzyczeć radość całemu światu. Powrót do pracy z wielkim bananem na twarzy i jednocześnie gonitwa myśli, liczenie kiedy wypadnie poród, jak z przedszkolem Piotrka. Ja jak to ja zaczęłam od razu wszystko organizować..Wieczorem normalne rytuały kąpielowo-książeczkowe z synkiem. Tak inaczej niż 3 lata wcześniej.



Article 0

$
0
0
Jesteśmy w miarę zdrowi STOP
Mam urwanie kapelusza w pracy STOP
Nie wiem w co ręce włożyć STOP
Modlę się by dzieci się nie pochorowały, bo nie odrobię się z zaległości w pracy, teraz szczyt sezonu STOP
Synkowie fajnie razem się gonią po całym domu na czworaka i szaleją w ikeowskiem tunelu :-) Piotruś był dziś na wycieczce w ekospalarni śmieci z przedszkolem STOP

Ciszy mi potrzeba


poranek podwójnej mamy pracującej

$
0
0

Gwoli wprowadzenia - poranna logistyka w 95% należy do mnie. Mój mąż wychodzi z domu ok. 6.45 by zdążyć dojechać przez korki do pracy i nie da rady ani zawieźć Piotrka do przedszkola (otwarte jest od 7, jeśli sprzed przedszkola wyjedzie choćby nawet o 7.02 nie zdąży na czas), ani zawieźć Tomka do teściowej (dziecko musiałoby być budzone i wyszykowane na 6 rano). Ja zaczynam pracę później i codziennie zawożę Piotrka do przedszkola. Ponadto w poniedziałki towarzyszy nam Tomek, bo z przedszkola jedziemy po moją mamę na drugi koniec miasta, przywozimy ją do domu i dopiero potem wyruszam do pracy, a w czwartki i piątki po odstawieniu Piotrka zawożę Tomka do teściowej. Wtorki i środy są łatwiejsze, bo jest u nas moja mama, więc Tomek rano nie musi z nami jeździć, odpada mi ubieranie go do wyjścia, ale tylko to, bo moja mama lubi dłużej pospać i zazwyczaj wstaje tuż przed moim wyjściem przejmując ubranego, umytego i nakarmionego już Tomka.
To czwartek na przykład.
PORANEK IDEALNY
Mąż wstaje i szykuje mi herbatę i małe śniadanie. Prowiant do pracy mam już przygotowany poprzedniego wieczora (moja firma przeniosła się w takie miejsce, że do najbliższego sklepu jest pół godziny w obie strony, więc nie wchodzi w grę szybkie wyskoczenie po przekąskę, to samo tyczy się jakiegoś jedzenia na wynos. Zawsze zabieram z domu obiad i odgrzewam w mikrofali by do domu wracać najedzona, do tego jakieś bułeczki, wędlina, owoce, jogurt. Taki mam metabolizm, że do godziny 17 muszę jeść często i dużo, inaczej jest mi słabo, niedobrze i boli mnie głowa). Budzik mam nastawiony odpowiednio wcześniej i spokojnie wstaję przed dziećmi, myję się, ubieram, robię makijaż, układam włosy i mam jeszcze chwilę czasu na wypicie ciepłej herbaty i zjedzenie śniadania. Przygotowuję butelkę mleka dla Tomka i drobną kanapkę dla Piotrka (je śniadanie w przedszkolu, ale lubi coś małego przekąsić w domu). Słyszę, że Tomek zaczyna pogodnie gadać w swoim łóżeczku, więc zabieram butelkę i idę na górę. Jestem już całkowicie wyszykowana, na ganku czeka torebka i torba z prowiantem i ewentualnie to co mamy zabrać do przedszkola (gumowe spodnie nieprzemakalne, zeszyt do logopedii). Jeśli Tomek jeszcze się nie obudził sam idę delikatnie go wybudzać. Po drodze zaglądam do pokoju Piotrka i przygotowuję mu ubranie, budzę go włączając płytę z piosenkami. Piotrek leniwie przeciąga się. Przytulamy się, drapię go po plecach, pytam co mu się śniło. Mówię mu, że może jeszcze chwilę poleżeć, bo idę karmić Tomka, ale tylko chwilę, i proszę by potem poszedł do łazienki umyć zęby, umył się i ubrał. Nie ma protestów. Tomek uśmiechnięty siedzi w łóżeczku i czeka na mnie. W pieluszce nie ma jeszcze grubszej porannej sprawy, więc możemy spokojnie zacząć dzień od mleka, a nie od przebierania. Wciąga flachę. Sadzam go na dywanie. On się bawi, a ja przygotowuję mu ubranie. Zaglądam do Piotrka (drzwi do pokojów chłopcy mają obok siebie, na prostopadłych ścianach. Piotrek jest już umyty i kończy się ubierać. Pomagam mu jeśli z czymś ma problemy. Piotrek uśmiechnięty schodzi na dół zjeść śniadanie i chwilę bawi się w salonie. W międzyczasie Tomek wykonuje poranną kupę, ale taką bez wycieków i do ogarnięcia chusteczkami. Przewijam go i ubieram bez większego wicia się i prężenia, biorę go w jedną rękę, w drugą worek ze śmierdząca pieluchą i pustą butelkę. Tomek ląduje na podłodze w salonie, ja myję butelkę, wyrzucam worek za drzwi, ubieram Tomka (bez większych protestów) i sadzam na podłodze na ganku, potem ubieram się ja i Piotrek. Piotrek dostaje klucz do garażu i schodzimy na dół. pakujemy się do samochodu i jedziemy do przedszkola. Tomek pod pachę i wchodzimy do szatni. Tomek na podłogę, Piotrek się rozbiera  radośnie biegnie do sali machając mi na dowiedzenia. Niosę Tomka z powrotem do samochodu i bez korków dojeżdżamy do teściowej, rozbieram go, chwila pogawędki z teściową i spokojnie jadę do pracy. Ba - mam nawet kwadrans rezerwy by wstąpić po drodze do Lidla lub Buczka po coś do jedzenia (jeśli akurat nie wszystko miałam w domu).

Bywa tak czasem. Bywa  tak.

PORANEK TROCHĘ GORSZY NIŻ PRZECIĘTNY
Mąż rano w niedoczasie sam w biegu chwyta cokolwiek do jedzenia. Ja przysypiam po budziku i kiedy orientuję się, która już godzina z obłędem w oczach biegnę w piżamie do kuchni i usiłuję jednocześnie przygotować mleko - mleko w puszce na wykończeniu, więc biegnę do spiżarni w piwnicy po nowe opakowanie (a że na zaspane oczy ledwo widzę rozsypuję proszek naokoło), herbatę, szukam pojemnika na obiad, nalewam do słoika zupę rozlewając ją naokoło, w biegu wrzucam do torby pomarszczone jabłko i szczerniałego banana i słyszę płacz Tomka. Pędem na górę, po drodze budzę Piotrka. Piotrek wściekły oznajmia mi, że nie ma zamiaru wstawać, ale chwilowo odpuszczam, bo Tomek zanosi się od płaczu. Znaczy bardzo głodny. Wyciągam go z łóżeczka. Smród  taki, że nos urywa, na piżamie plamy - grubsza sprawa i dziecko nadaje się tylko do wanny, ale jednocześnie płacze z głodu. Nie podejmuję się myć go w takim stanie, więc sadzam go na kolanach i tak we trójkę Tomek, jego kupa i ja zapodajemy mleko. Ok, zjadł, humor wrócił, ale tylko na chwilę bo zaczynamy akcję doprowadzania go do stanu używalności. Po drodze do łazienki zaglądam drugi raz do Piotrka i proszę go by wstał, ale mój syn nadal twierdzi, że nie ma zamiaru. Rozbieram Tomka, ładuję do wanny, myję i zostawiam na chwilę w wodzie. W tym czasie na szybko zapieram w misce piżamkę. Wyjmuję Tomka z wody. Jest niepocieszony, że kąpiel trwała tak krótko. Synku przepraszam, za 15 minut powinniśmy wyjeżdżać z garażu. Ubieram Tomka i idziemy do pokoju Piotrka. Z wielkim trudem wydobywam go spod kołdry i przy akompaniamencie marudzenia ubieram. Potrafi rzecz jasna sam, ale gdy jest na nie trwałoby to godzinę, Nie mamy czasu. Myje zęby. Zostawiam chłopców w pokoju Piotrka ale z otwartymi drzwiami, by widzieć co majstruje Tomek. Teraz kolej na mnie - jestem cały czas w piżamie i nieumyta. Ekspresowa toaleta, makijaż, nie mam czasu na układanie włosów więc opaska. W tym czasie Tomek ładuje mi się do łazienki i usiłuje dotrzeć do bidetu. Blokuję go nogą by nie zalał się wodą i czuję, że wykonał kolejną kupę. Z powrotem na przewijak. Biegnę się ubrać w cokolwiek, co nie jest dramatycznie pomięte. Skarpetki nie do pary? Trudno w butach nie widać. Lakier na paznokciach schodzi? Wciskam do kieszeni zmywacz i buteleczkę lakieru. Zrobię z tym porządek w międzyczasie w biurze. Biorę Tomka pod pachę, w drugą rękę butelkę i worek z brudną pieluchą i proszę Piotrka by zszedł na dól. Piotrek niepocieszony, że nie ma czasu się pobawić. Jeszcze bardziej niepocieszony jest gdy dowiaduje się, że niestety nie ma czasu na śniadanie. Taka wyrodna matka, nieważne, że za 10 minut dostanie pyszne śniadanie w przedszkolu. Przekupuję go herbatnikiem. Myję butelkę i ubieram Tomka w kurtkę, buty, szalik czapkę przy akompaniamencie protestów. Ubieram siebie, pomagam ubrać się Piotrkowi, schodzimy do garażu gdzie przypominam sobie, że zapomniałam torby z prowiantem/zeszytu do logopedii/zabawki na dzień z zabawką etc. Zostawiam chłopców zapiętych w aucie i biegnę pod górę. Dojeżdżamy do przedszkola. Niosę Tomka do szatni, sadzam na podłodze. Piotrek prosi bym odprowadziła go do sali. Ubieram ochraniacze na buty, Tomek na ręce (które mi do noszenia go mdleją), jakieś negocjacje z synem, który akurat ma gorszy dzień i niechętnie zostaje w sali. Biegnę z Tomkiem na rękach z powrotem do samochodu. jedziemy do teściowej. Korki. Wpadam zziajana i przekazuję jej Młodego w drzwiach. Jadę do pracy. Korki. Nie mam czasu by wstąpić do sklepu, ale muszę bo nie mam  bułki/wędliny na śniadanie (nie nie jadłam jeszcze)/obiadu. Trudno. Jeśli nie kupię teraz będę głodna cały dzień.Wskakuję do sklepu licząc na to, że szef się spóźni. Parkuje pod pracą, biegnę na trzecie piętro, Ufffff. Herbata, kanapka i odpalamy firmową pocztę. Jak spokojnie.

Oto dlaczego poniedziałkowy poranek w pracy jest dla mnie w gruncie rzeczy czymś miłym i dlaczego w weekend zanim się gdzieś wybierzemy jest południe. Po całym tygodniu śpię do oporu na ile pozwolą mi dzieci i nie mam zamiaru rano nigdzie się spieszyć.

:-))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))))


ucho :-/

$
0
0
Niestety Piotrka dopadło obustronne zapalenie ucha środkowego. W nocy z wtorku na środę obudził się z bólu, a rano z ucha pociekła wydzielina. Jest na antybiotyku i nurofenie i prawdopodobnie do przedszkola wróci dopiero na bal andrzejkowy (mam taką nadzieję). Kombinujemy z mężem opiekę nad nim. Ja jestem na zwolnieniu w tym tygodniu, M zostanie z nim w poniedziałek i wtorek, w środę pewnie znowu ja, w czwartek on. Piotrek trzyma się nieźle. Kiedy pojawia się gorączka idzie spać, poza tym zachowuje się normalnie i rozsadza go energia. Młodszego brata też. Chciałby wyjść na spacer, ale pogoda średnio sprzyja - jest zimno, szaro i ponuro. Tomek póki co jest zdrowy i trochę cierpi na tym, bo skoro brat nie wychodzi to on też nie, kiedy M wraca z pracy jest już ciemno. Może w przyszłym tygodniu z babcią gdzieś wyjdzie.Taki jesienny czas.Niestety Piotrek jest chwilowo przygłuchy na to chore ucho, musimy mówić do niego głośniej niż zwykle. Po leczeniu czeka nas tympanometria.

Article 1

$
0
0
Ostatnie dni są dla mnie trudne emocjonalnie i fizycznie. Możecie mnie nazwać wyrodną matką, trudno, ale nie cierpię siedzieć z dzieciakami zamknięta w domu. Nie znoszę aresztu domowego, a taki mamy od środy.
Nie ma dla mnie problemu zostać samą z dwójką dzieci nawet na kilka dni. Może będę się nosem podpierała wieczorem, ale dopóki możemy wyjść na jakiś spacer, plac zabaw czy choćby do sklepu, no w najgorszym razie przed dom to dzień jakoś fajnie się układa. Siedząc cały dzień w domu męczymy się. Pamiętam jak dostawałam do głowy w zeszłym roku zimą z maleńkim Tomkiem i potem gdy dzieci były chore.....
Piotrek czuje się dobrze i roznosi go energia. Owszem jest mądry i samodzielny i nie wisi na mnie, rozumie, że muszę uśpić Tomka albo go przebrać, ale dostaje małpiego rozumu i zajęcia, które sobie wynajduje w takich okolicznościach przyrody wiążą się z hałasem, który mnie irytuje. Jeździ pchaczem Tomka, biega, skacze. Na dodatek z powodu zapalenia uszu gorzej słyszy, więc i głośniej mówi, my też musimy się do niego głośniej zwracać. W czwartek trzeba było prawie, że krzyczeć by coś usłyszał, teraz już lepiej. Tomek bał się, bo nie jest przyzwyczajony do podnoszenia głosu i choć robiłam to z uśmiechem to często reagował płaczem. Miałam więc w domu półgłuchego niewyżytego 4.5-latka oraz zapłakanego roczniaka. Kakofonia. Głowa mi pęka. Starałam się ciekawie zorganizować  im czas, ale z Tomkiem zabawa jest trudna - przewraca klocki, dobiera się do kleju i nożyczek. Jestem w stanie cierpliwie manewrować w ten sposób przez 2-3 godziny, potem czuję, że cała się gotuję. Zwłaszcza, że mam pms.
Ostatnie dni to więc ciągłe gryzienie się w język, liczenie w myślach do 10, głębokie oddechy.
Miałam nadzieję, że w weekend mąż mnie odciąży. Niestety walczy z przeziębieniem i odseparowałam go na weekend od dzieci. Umówiliśmy się, że w poniedziałek i wtorek on bierze na nie opiekę, a w środę i czwartek znowu ja idę na urlop, bo Piotrek pójdzie do przedszkola dopiero w piątek, na bal andrzejkowy. M nie może wziąć wolnego w środę i czwartek, bo jedzie w delegację z bezpośrednim przełożonym. Mam nadzieję, że wykuruje się do jutra, bo jeśli będę musiała zostać z dziećmi cały kolejny tydzień to po pierwsze oszaleję, a po drugie nie odrobię się z zaległości w pracy i szef mnie powiesi. Mamy teraz szczyt sezonu i każdy dzień nieobecności to duże tyły....

dlaczego nie robimy porządków świątecznych

$
0
0
Na różnych blogach czytam o przygotowaniach do Świąt. O listach spraw do załatwienia, o myciu okien, o generalnych porządkach.
My nie robimy na Święta żadnych generalnych porządków.
Generalne sprzątanie i mycie uznaję tylko raz w roku - na powitanie wiosny. Dla ścisłości: przez codziennie porządki rozumiem wytarcie kurzu z odsłoniętych powierzchni, pozbieranie z grubsza szpargałów i umieszczenie ich w przeznaczonych dla nich miejscach, przejechanie podłóg odkurzaczem i mopem, umycie kuchenki oraz obu łazienek. Takie porządki robimy raz na tydzień, czasem rzadziej i w ten sposób posprzątamy przed Wigilią. Generalne sprzątanie dla mnie to ponadto mycie okien, balustrad, tarasu i balkonu, wycieranie kurzu z wszystkich powierzchni (czyli wspinanie się po drabinie), mycie kloszy, zgarnianie pajęczyn z wszystkich kątów, odkurzanie pod meblami, wyciąganie rzeczy z szafek i mycie mebli od środka, przy okazji segregacja i wyrzucanie, rozmrażanie lodówki, szorowanie piekarnika oraz sprzątanie piwnicy. Nic i nikt ni zmusi nas byśmy w ten sposób przygotowywali dom do Świąt. Dlaczego?
Jesteśmy leniwi i nie chcemy psuć sobie przedświątecznej atmosfery. W listopadzie i grudniu chcę zająć się pieczeniem pierniczków, robieniem ozdób na choinkę, wybieraniem prezentów dla dzieci, słuchaniem kolęd, oglądaniem dekoracji bożonarodzeniowych w mieście, oglądaniem filmów familijnych i czytaniem świątecznych wydań babskich pism. Jak nie kupuję na co dzień to raz w roku robię sobie przyjemność. Nie mam zamiaru wieczorami lub w weekendy dodatkowo harować i obudzić się w Wigilię zmęczona i wyczerpana.
Dodatkowo koniec roku to w mojej firmie sezon. Pracy jest bardzo bardzo dużo, wracam do domu padnięta, a w związku z chorobami dzieci jestem w wiecznym niedoczasie i ciągle nadganiam zaległości. W lutym i marcu jest dużo spokojniej.
Szkoda mi czasu z dziećmi i mężem na dokładne sprzątanie. W tym momencie konkretne porządki możliwe są jedynie gdy Tomek śpi lub gdy jedno z nas się nim zajmie. Czyli około 22 lub w weekendy. Wspólnego czasu jest tak mało, że szkoda marnować go na wycieranie kurzu w szafce z talerzami. Dom jest duży i samo usunięcie pajęczyn z wszystkich kątów to godzina pracy minimum. W lutym gdy będzie spokojniej w pracy wezmę 2-3 dni urlopu i w czasie gdy Tomek będzie u teściowej a Piotrek w przedszkolu spokojnie dokładnie posprzątam bez dzieci wiszących na mnie.
A prawda. Zapomniałam. Nie sprzątamy jakoś specjalnie przed Świętami również dlatego, że porządki wiosenne zaczynami 1 lutego. Kiedyś pisałam dlaczego tak wcześnie. Do tego stopnia nienawidzę zimy, że w lutym wpadam w depresję i jedyny sposób by ją przegnać to udawać, że wiosna tuż tuż. W lutym zaczyna mnie nosić, widzę każdy kłębek kurzu, każdą smugę na szybach i muszę, po prostu muszę zmyć ten brud po zimie. Na 1 marca dom od wewnątrz jest już zazwyczaj wypucowany i wyszykowany na powitanie wiosny. Lubię czekać na nią tak odświętnie. Źle się czuję gdy pierwsze wiosenne promienie wpadają do brudnych wnętrzy. W lutym sprzątanie sprawia mi przyjemność, to rodzaj katharsis. Z tego punktu widzenia generalnie porządki w listopadzie i grudniu mijają się z celem, zwłaszcza, że nawet gdybyśmy je zrobili to i tak po miesiącu uznałabym, że dom zarósł brudem i ponownie robiłabym to samo.
Takie mamy podejście do tematu :-) Mój maż uznaje lutowe wi0senne sprzątanie za nieszkodliwe wariactwo i schodzi mi z drogi ;-)

komunikujemy się

$
0
0

Niesamowite jest patrzeć, jak dziecko zaczyna się z nami komunikować. Wspominałam już, że tak generalnie to codzienność z małym niemowlakiem mnie nuży. Nudzi mnie guganie do dziecka i machanie mu przed nosem grzechotką. Zdecydowanie wolę, gdy dziecko jest już trochę podrośnięte i kumate z wszystkimi niedogodnościami takiego stanu typu duża mobilność, bunty dwulatka i inne bunty, niemożność wykonania czegokolwiek w domu. Tomek wszedł właśnie w taki etap. Nie chodzi jeszcze sam, jest ostrożny i boi się puścić, by stanąć samodzielnie lub chodzić. Za to zaczął bardzo fajnie komunikować się z nami. Mówi niewiele podobnie jak jego brat na tym etapie (w zasadzie w słowniku ma tylko "mama" i od niedawna "uś" czyli "Piotruś"). Mimo to dogadujemy się coraz lepiej. Boki można zrywać jak raczkuje po domu lub chodzi przy meblach i pokazuje co chwilę palcem na coś chcąc zwrócić naszą uwagę, że świeci lampa, lub patrzy pytająco prosząc o wyjaśnienie co to jest lub domaga się czegoś (np. wskazuje na radio gdy chce by mu je włączyć). Przynosi mi klocki i wkłada do ręki prosząc bym z nim pobudowała. Kiedy nie potrafi sobie poradzić z sorterem przychodzi i ciągnie mnie za rękę, a potem wskazuje palcem , gdzie napotkał trudność. Dzisiaj domagał się wyraźnie włączenia zmywarki (bardzo lubi gdy szumi i gdy na podłodze odbija się czerwone światełko). Kiedy nie ma ochoty na jakąś potrawę kręci głowa na nie lub robi papa (płaczę wtedy ze śmiechu) i np. wskazuje palcem na garnek na kuchence dając do zrozumienia, że woli inną zupę. Komunikuje się w ten sposób też z bratem, który jest wyraźnie zadowolony, że braciszek zaczyna przypominać człowieka, choć nadal jest niepocieszony, że nie mówi. Lubi bawić się w karmienie pluszaków. Piotrak nigdy to nie interesowało. Zaczyna przejawiać empatię. Dawniej gdy Piotrek płakał lub się wściekał to po prostu patrzył zaintrygowany lub sam uderzał przestraszony w płacz. Teraz coraz częściej zdarza się, że próbuje nieudolnie brata przytulać lub głaskać (to spotyka się z umiarkowanym entuzjazmem zainteresowanego, bo przy okazji szarpie go za włosy i obślinia), a czasem przynosi jakieś autko i wciska Piotrkowi do ręki na pocieszenie.
Mówi się, że młodsze rodzeństwo społecznie rozwija się szybciej i zdecydowanie coś w tym jest.




Viewing all 352 articles
Browse latest View live